Nie lękaj się - między religią a psychologią
Bodźcem do dzisiejszej notki jest tekst, który przeczytałam dziś rano w Rzeczpospolitej. Temat jest nieważki, gdyż dotyczy grzechu, poczucia winy i moralności tegoż zepsutego świata, ale tu nie mamy nic odkrywczego. Gorsza jest bowiem zawarta tam również teza ujęta przez autora słowami " (...) należy walczyć wszelkimi możliwymi środkami z medialnym
fetyszyzowaniem samorealizacji splecionej z „prawem do szczęścia", które
nie liczy się ze szczęściem innych ludzi. Dziś jesteśmy w bardzo
niebezpiecznym miejscu. Kultura współczesna znalazła się w okresie
przesilenia, którego objawem jest zanik norm. Cała nadzieja w tym, że po
okresach błędów i wypaczeń prędzej czy później przychodzi otrzeźwienie."
Te słowa dziś, w Wielką Sobotę, dobrze nie pasują do wizji świata, którą ja popieram.
Artykuł odwołuje się do wartości, które doskonale zna każdy katolik. Ja też. Do wartości, które nas bardzo ranią, jako ludzi i z których psychologia pomaga nam wychodzić i właśnie przepracować. Na szczęście.
Każdy katolik doskonale wie, czym jest poświęcenie. Każdy katolik doskonale wie, czym jest powinność, obowiązek, odpowiedzialność. Grzech. Doskonale to wiemy, bo wpaja się nam to od pierwszych lekcji religii. Jeszcze nasze główki dziecięce dobrze nie rozróżniają literek, ale już wiedzą, że jest grzech.
Powiem tak: jestem dzieckiem nieślubnym. Kulturowo nazywa się takie dzieci bękartami. Nieważne, że moi rodzice mnie bardzo chcieli, ważne, że nie mieli ślubu. To od początku naznaczyło mnie jako "gorszą" (Dziękuję zakonnicy, która mnie w tym w ogóle uświadomiła). Spoko. Wypracowanie poczucia wartości zajęło mi pół dorosłego życia, ale dałam radę. Dziś mam w głębokiej pogardzie takie wartościowanie, ale zapewniam, to ma znaczenie dla katolika. To jak bycie królewskim bękartem. Mam marne szanse na tron i koronę, nawet w "Grze o tron". Rozumiesz absurd takiego wartościowania? Bo ja nie. Już nie mam też potrzeby rozumienia. Nie rozumiem też kanibalizmu, ale kultura go wyparła. Z tym też tak kiedyś będzie.
Inny absurd - rozwód. Czy to jest dobry okres? No do cholery, a czy rozpadająca się rodzina może być czymś dobrym? OK, ok, w serialach i na potrzeby spokoju społecznego cywilizowani ludzie rozstają się z uśmiechem na twarzy i podobno robią nawet imprezy rozwodowe z okazji odzyskania wolności. Bulszit. Ale on jest akceptowany, bo tak jest... bardziej po ludzku. Bardziej po ludzku jest pozwolić ludziom się rozstać niż zmuszać ich moralnie do bycia razem.
OK, sama mam niesmak, gdy widzę propagowanie rodziny patchworkowej jako szczytu marzeń każdego człowieka (jestem członkiem takiej rodziny) i udawanie, że nowa żona byłego męża jest naszą dobrą znajomą, a nowy mąż byłej żony to najlepszy kumpel i generalnie wszystkie dzieci nasze są, ale rozumiem, że takie rozwiązanie jest po prostu możliwie najlepszym wyjściem z chujowej sytuacji. Ci ludzie i tak mają trudniej, bo muszą się ogarnąć w sumie w kilku relacjach na raz. To trudne. Kolorowanie tego nie zmienia faktu, że to trudne, pozwala jedynie pomóc poukładać się z tym. Ważniejsze jest, żeby było jak najmniej ran. Jak najmniej rozbicia, pretensji, żalu, niepewności. Same rozwody nie są złem, jak same śluby je poprzedzające nie są dobrem. Są potencjałem. Kościół takich ludzi wyrzuca poza margines akceptacji. Robi z nich złych, nieodpowiedzialnych, niegodnych, grzeszników. Szczególnie przechodzą to właśnie katolicy, którzy marzą o odzyskaniu prawa do podejścia do komunii. Biedacy. Pozwalają, żeby kościół odebrał im prawo do szczęścia. Serio, dla mnie to dziwne, ale kiedyś byłam szalenie oddaną i praktykującą katoliczką i wiem, co oni czują. Wiem, co znaczy pielęgnowanie poczucia grzechu i poczucia winy. Nie ma chyba gorszej trucizny.
W artykule jest przywołane założenie, które mnie naprawdę poruszyło. Mianowicie, mówi się, że ludzie nie czynią zła, bo się boją poczucia winy. Powiem więcej, przecież psychologicznie powiedziane jest, że człowiek nie czyni zła, bo się boi kary. Kara i wina są silnie powiązane.
Takim sposobem się zakłada, że my z gruntu jesteśmy źli.
Zgadzasz się z tym? Bo ja nie.
[Wiem, że filozofowie się nad tym nachylają od wieków, ale ja po prostu się nie zgadzam z taką tezą, bo mogę].
Ale jest cudowne światełko w tym tunelu - powiem więcej - uważam, że właśnie nasze czasy są wielkim progresem w byciu dobrymi. Dlaczego? Ano dlatego, że wg mnie, to bycie szczęśliwym odciąga ludzi od robienia zła. So simple!
Gdy człowiek jest szczęśliwy, spełnia się, realizuje, to z chęcią i szczerą ochotą staje się lepszy dla innych. Jego myśli nie zajmuje nic destrukcyjnego dla innych, bo siłą rzeczy nie ma na to miejsca. Daj człowiekowi prawo do szczęścia, zostaw mu je, jeśli ma i... to wszystko.
Wg mnie (też - bo to przecież niejeden filozof już powiedział) to nic innego, jak właśnie szczęście, jest drogą do dobra. Szczęście daje nam wolność wyborów, bycie szczęśliwym oznacza dla mnie słowa Jezusa, które powtórzył też Jan Paweł II - nie lękajcie się.
I tak sobie zawsze myślę, że Jezus zmartwychwstał, żeby dawać nam nadzieję i prawo do odrodzenia po największych błędach. Mamy myśleć i budować nasze decyzje na wierze, nadziei, możliwościach a nie strachu.
Myślę, że tylko ludzie nieszczęśliwi myślą i działają krzywdząc innych. Rekompensują sobie brak szczęścia. Szczęścia, którego z jakichkolwiek powodów nie doznają.
I tak się składa, że to psychologia, albo też ostatnio coraz popularniejszy coaching, pozwalają odnajdywać to, co dla nas ważne.
Bardzo bym chciała, żeby religia uczyła miłości i szczęścia, a nie pielęgnowania cierpienia, celebrowania strachu i lęku przed poczuciem grzechu, o piekle nie mówiąc. Zgadzam się tylko z jednym: zarówno piekło, jak i niebo, można mieć już na Ziemi. Byłam i tu i tu a teraz żyję po prostu slow. Czyli w równowadze i bardzo, bardzo, bardzo mocno świadomie. Na ile to możliwe. Na ile ten mój efekt motyla oddziałuje, na ile inne oddziałują na mnie.
Mam wielki wewnętrzny sprzeciw wobec założenia, że ludzie, którzy są szczęśliwi, nie są dobrzy dla innych, bo są skupieni na swoim szczęściu. Właśnie cholernie odwrotnie! To poczucie szczęścia pozwala się nim dzielić, czynić dobro, a już na pewno nie czynić zła.
Ja się słucham Jezusa - nie lękam się. Tylko tego już nauczyła mnie psychologia, a nie kościół. Przypadek?
Spokojnych Świąt Wielkanocnych życzę.
Odnośnie Wielkanocy przypomnę tekst, który napisałam kilka lat temu. Nic się nie zmienia. TU. Do przemyślenia w te dni i nie tylko.
Te słowa dziś, w Wielką Sobotę, dobrze nie pasują do wizji świata, którą ja popieram.
Artykuł odwołuje się do wartości, które doskonale zna każdy katolik. Ja też. Do wartości, które nas bardzo ranią, jako ludzi i z których psychologia pomaga nam wychodzić i właśnie przepracować. Na szczęście.
Każdy katolik doskonale wie, czym jest poświęcenie. Każdy katolik doskonale wie, czym jest powinność, obowiązek, odpowiedzialność. Grzech. Doskonale to wiemy, bo wpaja się nam to od pierwszych lekcji religii. Jeszcze nasze główki dziecięce dobrze nie rozróżniają literek, ale już wiedzą, że jest grzech.
Powiem tak: jestem dzieckiem nieślubnym. Kulturowo nazywa się takie dzieci bękartami. Nieważne, że moi rodzice mnie bardzo chcieli, ważne, że nie mieli ślubu. To od początku naznaczyło mnie jako "gorszą" (Dziękuję zakonnicy, która mnie w tym w ogóle uświadomiła). Spoko. Wypracowanie poczucia wartości zajęło mi pół dorosłego życia, ale dałam radę. Dziś mam w głębokiej pogardzie takie wartościowanie, ale zapewniam, to ma znaczenie dla katolika. To jak bycie królewskim bękartem. Mam marne szanse na tron i koronę, nawet w "Grze o tron". Rozumiesz absurd takiego wartościowania? Bo ja nie. Już nie mam też potrzeby rozumienia. Nie rozumiem też kanibalizmu, ale kultura go wyparła. Z tym też tak kiedyś będzie.
Inny absurd - rozwód. Czy to jest dobry okres? No do cholery, a czy rozpadająca się rodzina może być czymś dobrym? OK, ok, w serialach i na potrzeby spokoju społecznego cywilizowani ludzie rozstają się z uśmiechem na twarzy i podobno robią nawet imprezy rozwodowe z okazji odzyskania wolności. Bulszit. Ale on jest akceptowany, bo tak jest... bardziej po ludzku. Bardziej po ludzku jest pozwolić ludziom się rozstać niż zmuszać ich moralnie do bycia razem.
OK, sama mam niesmak, gdy widzę propagowanie rodziny patchworkowej jako szczytu marzeń każdego człowieka (jestem członkiem takiej rodziny) i udawanie, że nowa żona byłego męża jest naszą dobrą znajomą, a nowy mąż byłej żony to najlepszy kumpel i generalnie wszystkie dzieci nasze są, ale rozumiem, że takie rozwiązanie jest po prostu możliwie najlepszym wyjściem z chujowej sytuacji. Ci ludzie i tak mają trudniej, bo muszą się ogarnąć w sumie w kilku relacjach na raz. To trudne. Kolorowanie tego nie zmienia faktu, że to trudne, pozwala jedynie pomóc poukładać się z tym. Ważniejsze jest, żeby było jak najmniej ran. Jak najmniej rozbicia, pretensji, żalu, niepewności. Same rozwody nie są złem, jak same śluby je poprzedzające nie są dobrem. Są potencjałem. Kościół takich ludzi wyrzuca poza margines akceptacji. Robi z nich złych, nieodpowiedzialnych, niegodnych, grzeszników. Szczególnie przechodzą to właśnie katolicy, którzy marzą o odzyskaniu prawa do podejścia do komunii. Biedacy. Pozwalają, żeby kościół odebrał im prawo do szczęścia. Serio, dla mnie to dziwne, ale kiedyś byłam szalenie oddaną i praktykującą katoliczką i wiem, co oni czują. Wiem, co znaczy pielęgnowanie poczucia grzechu i poczucia winy. Nie ma chyba gorszej trucizny.
W artykule jest przywołane założenie, które mnie naprawdę poruszyło. Mianowicie, mówi się, że ludzie nie czynią zła, bo się boją poczucia winy. Powiem więcej, przecież psychologicznie powiedziane jest, że człowiek nie czyni zła, bo się boi kary. Kara i wina są silnie powiązane.
Takim sposobem się zakłada, że my z gruntu jesteśmy źli.
Zgadzasz się z tym? Bo ja nie.
[Wiem, że filozofowie się nad tym nachylają od wieków, ale ja po prostu się nie zgadzam z taką tezą, bo mogę].
Ale jest cudowne światełko w tym tunelu - powiem więcej - uważam, że właśnie nasze czasy są wielkim progresem w byciu dobrymi. Dlaczego? Ano dlatego, że wg mnie, to bycie szczęśliwym odciąga ludzi od robienia zła. So simple!
Gdy człowiek jest szczęśliwy, spełnia się, realizuje, to z chęcią i szczerą ochotą staje się lepszy dla innych. Jego myśli nie zajmuje nic destrukcyjnego dla innych, bo siłą rzeczy nie ma na to miejsca. Daj człowiekowi prawo do szczęścia, zostaw mu je, jeśli ma i... to wszystko.
Wg mnie (też - bo to przecież niejeden filozof już powiedział) to nic innego, jak właśnie szczęście, jest drogą do dobra. Szczęście daje nam wolność wyborów, bycie szczęśliwym oznacza dla mnie słowa Jezusa, które powtórzył też Jan Paweł II - nie lękajcie się.
I tak sobie zawsze myślę, że Jezus zmartwychwstał, żeby dawać nam nadzieję i prawo do odrodzenia po największych błędach. Mamy myśleć i budować nasze decyzje na wierze, nadziei, możliwościach a nie strachu.
Myślę, że tylko ludzie nieszczęśliwi myślą i działają krzywdząc innych. Rekompensują sobie brak szczęścia. Szczęścia, którego z jakichkolwiek powodów nie doznają.
I tak się składa, że to psychologia, albo też ostatnio coraz popularniejszy coaching, pozwalają odnajdywać to, co dla nas ważne.
Bardzo bym chciała, żeby religia uczyła miłości i szczęścia, a nie pielęgnowania cierpienia, celebrowania strachu i lęku przed poczuciem grzechu, o piekle nie mówiąc. Zgadzam się tylko z jednym: zarówno piekło, jak i niebo, można mieć już na Ziemi. Byłam i tu i tu a teraz żyję po prostu slow. Czyli w równowadze i bardzo, bardzo, bardzo mocno świadomie. Na ile to możliwe. Na ile ten mój efekt motyla oddziałuje, na ile inne oddziałują na mnie.
Mam wielki wewnętrzny sprzeciw wobec założenia, że ludzie, którzy są szczęśliwi, nie są dobrzy dla innych, bo są skupieni na swoim szczęściu. Właśnie cholernie odwrotnie! To poczucie szczęścia pozwala się nim dzielić, czynić dobro, a już na pewno nie czynić zła.
Ja się słucham Jezusa - nie lękam się. Tylko tego już nauczyła mnie psychologia, a nie kościół. Przypadek?
Spokojnych Świąt Wielkanocnych życzę.
Odnośnie Wielkanocy przypomnę tekst, który napisałam kilka lat temu. Nic się nie zmienia. TU. Do przemyślenia w te dni i nie tylko.