chciałabym się znaleźć "O północy w Paryżu"
Bardzo, bardzo, ale to bardzo rzadko
nowe produkcje kinowe wprawiają mnie w zachwyt. Nie chodzi o gatunek,
reżysera, obsadę, ale wyłącznie o to, co mi film daje. Emocje, wrażenia,
wciągnięcie mnie w fabułę, chłonięcie dialogów, podziwianie gry
aktorskiej, scenografię, zdjęcia, wszystko, dosłownie wszystko. Mało
który film daje mi pełną satysfakcję w każdym możliwym wymiarze.
Woody Allen daje mi to często. Jednak
filmem "O północy w Paryżu" przeszedł sam siebie i swoje dotychczasowe
mistrzostwo. Jego filmy czasami bywają przegadane (co i tak w nich
kocham, bo błyskotliwość dialogów nie pozwala się na nich nudzić),
czasami mnie zawodzi, jak "Poznasz przystojnego bruneta", ponieważ za
bardzo wykorzystał stereotypy. Wprost nie w swoim stylu (bo że wyostrza
właśnie stereotypy, to oczywiste).
"O północy w Paryżu" jest filmem, o
którym muszę napisać zaraz po powrocie z kina, czyli o prawie 3 nad
ranem. A to już dokonanie samo w sobie.
Zakochałam się w tym filmie. Świetna
obsada i gra aktorska mnie nie zdziwiły (chociaż nasycałam się
krytykowanym nieustannie Owenem Wilsonem, za którym przepadam, mimo jego
ról dupków, kretynów i męskiej wersji przysłowiowej blondynki. Facet ma
wg mnie dość dystansu do siebie, żeby te role przyjmować i jak na moje -
w końcu wprawne - oko, dobrze się przy tym bawi). Ale nie jest tu
najważniejszy (mimo głównej roli).
Wiele recenzji już się pojawiło
wszędzie, więc sama fabuła jest znana. I jest przepiękna. Trafia
doskonale w każdą romantyczną nutę, ale w moim przypadku w ponad 100%
trafia w miłość do lat 20-tych ubiegłego wieku. Kocham te stylizacje,
muzykę, postaci... Rozmarzyłam się, że trafiam na party, na którym bawią
się postaci, których nazwiska będą znane dopiero za jakiś czas, ale
współczesnym jeszcze nic nie mówią. Dopiero wszystkie przyszłe pokolenia
bądą je powtarzać. Nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie są w naszych
czasach takie miejsca, w których spotykają się osobistości, które
przejdą do historii.
Podskoczyłam na fotelu widząc Salvadora
Dali. Zagrał go przecudnie Adrian Brody. Stworzony wprost do tej roli
(mała dygresja - Allen jest mistrzem obsady. Bezdyskusyjnie. I kreowania
postaci - bardzo lubię to w jego filmach, że nie ma postaci nijakich.
Albo się kogoś od razu lubi, albo ktoś wnerwia od pierwszych zdań, albo
mamy kogoś za kretyna. Nie, postaci bezbarwnych w jego filmach nie
uświadczymy). No i te dialogi... Perłami samymi w sobie są allenowskie dialogi. Pochłaniam je i wsłuchuję (wczytuję) się w nie, przy prawie każdym jego filmie.
Cudowne lata 20-te. Doskonała fabuła
oparta o marzeniu "życia w innej epoce", idealnie trafiająca czasami w
mój nastrój i oczekiwania, bo któż czasem nie chciałby żyć w innych
czasach? Uwielbiam retro, chociaż na nic się to nie przekłada, poza
zachwytem.
I ta muzyka! Dzięki Allenowi zakochałam się w Colu Porterze. I czekam teraz na ścieżkę dźwiękową z filmu.
A poza tym, znowu się rozkochałam w
Paryżu, który poznałam jako nastolatka. Chcę tam wrócić. Allen mnie
zaraził wspomnieniami i chęcią przechadzki po tym mieście jeszcze raz.
Koniecznie.
I na koniec... możemy tylko życzyć
ludziom, którzy znikają, żeby w wyniku podróży w czasie przenieśli się
tam, gdzie chcieli by być. I żeby to by była jedyna przyczyna znikania
ludzi.
Film cudowny. Rzadko kiedy zgadzam się z recenzjami, nie mówiąc, że żadna nie odda klimatu i treści filmu.
A potem z mniejszą zjadliwością
objerzałam po raz kolejny "Poznasz przystojnego bruneta". Po "Północy w
Paryżu" nawet mi się spodobał ;)
UPDATE: bardzo fajna recenzja z Wyborczej: TU
I jeszcze nowo znaleziona perełka:
Komentarze
Prześlij komentarz
Zapraszam do korzystania ze skrótu: ml76.pl