Depresja i inne pożeracze duszy.
Idzie jesień, a z nią pewnie znowu obudzą się wszelkie demony, które zasysają duszę. Od bardzo, bardzo dawna zabierałam się do tego tematu, ale nie wiedziałam, jak go ugryźć, chociaż zbyt często słyszę "depresja" z ust znajomych i bliskich. A może i zbyt rzadko, bo wiele osób nie chce się przyznać, nie chce iść do lekarza, nie chce nic z tym zrobić, pozwalając tej czarnej dziurze się zasysać. Odkładałam, czekając na lepszy moment.
Przeczytałam kiedyś wywiad z Justyną Kowalczyk i pomyślałam wtedy tylko "kolejna osoba, która mówi o tym po fakcie". W czym rzecz? W tym, że temat zaburzeń i chorób psychicznych, które występują relatywnie bardzo często, powoduje pewne zakłopotanie i bezradność. Bez sensu, bo te, które stanowią tzw "choroby cywilizacyjne" nie powinny budzić żadnego zakłopotania. To znak czasów.
Generalnie ludzie mają dość dużą łatwość opowiadania o swoich chorobach (nie oceniam, bo jeśli to komuś pomaga, to super), ale tu, gdzie ta otwartość powinna być większa, jest właśnie odwrotnie. Myślę, że to niedobrze, bo zaburzenie, czy choroba - nieważne czy depresja, czy anoreksja czy nerwica (załamania są przecież równie częste), zaburzają budowanie relacji z otoczeniem i kradną ludziom życie - a przy tym, przekłamują obraz człowieka. Choroby tego rodzaju się leczy i można spokojnie założyć, że się z tego wyjdzie i trzeba zrobić jedno - DAĆ CZAS.
Wysłałam maila do kilku losowo wybranych poradni i lekarzy psychologii i psychiatrii (którzy reklamują się, jako specjaliści w leczeniu tych zaburzeń) z prośbą o porady, najlepiej w punktach, jak postępować z osobą chorą na depresję. Przez ok 3 miesiące nie dostałam żadnej odpowiedzi (Pozdrawiam te miejsca i lekarzy. Zaangażowanie godne niepolecenia).
Depresja, nerwice i inne pożeracze duszy zabiły nie jedną fantastyczną osobę, niejedną wrażliwość i nie jeden talent. Może pora przestać zamiatać to pod dywan i po prostu zacząć o tym rozmawiać normalnie, jak o alergii na pyłki?
Są tematy przy których mamy sporą trudność prowadzenia rozmowy. Tzn my, jako ludzie. Bo to trudne. Bo to wstydliwe. Bo boimy się oceny i wykluczenia. Bo z drugiej strony, nie wiemy jak zareagować. Jednym z takich tematów są odmienne stany psychiki: albo się je demonizuje, albo bagatelizuje. Dlatego najprościej jest udawać, że ich nie ma. Zmieniajmy to.
A sama znam to doskonale, bo w swojej psychokarierze przeżyłam wiele, od anoreksji, przez nerwice, po depresje. Byłam tzw. wrażliwą dziewczyną. Pancerz przyszedł z czasem. (Tak, da się go zbudować, ważne, żeby nie zastąpił wrażliwości, tylko ją "osłaniał"). Także wszelkie skrajne odchylenia to przeszłość, która pewnie i tak mocno mnie kształtowała i uczyła, czego dobrze nie znoszę i co jest dla mnie niedobre. Dziś to wiem. Tzw doświadczenie. Najgorzej wspominam nerwicę. Sorry, ale lądowanie na pogotowiu w środku nocy, bo się dusiłam (a przynajmniej miałam takie wrażenie) nie było najfajniejszym przeżyciem. Dziś wspominam to z ulgą, że minęło, ale tamten okres naprawdę był nieciekawy. Ba, oczywiście mało kto o tym wiedział, bo wstyd mi było powiedzieć. Co do depresji, to też miałam z tą panią kilka przelotnych związków w życiu. Dziękuję. Postoję. Jest strasznie absorbująca i na dłuższą metę nieznośna. To jak czarny szlam zaklejający każdy zakamarek neuronów i mięśni. Nie chcesz nic, nie marzysz, nie myślisz. Wegetujesz. A ona z tobą. Co za cholerstwo. Jednak jedno jest pewne: nie można się temu poddać, bo to działa jak czasowstrzymywacz w głowie i życie zaczyna biec obok. Trzeba uciekać z takich stanów. Oczywiście to, że i ja za tego wyszłam zawdzięczam mocnej sobie i cholernej woli życia, ale też jeszcze mocniejszym ramionom obok. Nie mam wątpliwości, że wsparcie w takich okresach jest po prostu niezbędne. Jeśli nie ma się bliskich, to pozostają specjaliści i chyba dla takich osób, które są bez albo z dala od bliskich, szczególnie. Wszystko zależy pewnie od stopnia choroby, przyczyn, motywacji wyjścia itd.
Co do przyczyn samej depresji, to polecam TO . Trzeba uważać, ale wiadomo, niektórych okoliczności się nie ominie.
Co jest dla mnie istotą tej notki? Dwa punkty:
1, Wyczulenie na problem społeczny, jakim jest zamiatanie chorób psychicznych pod dywan i robienie z każdego "wariata". Przyznanie się do depresji, nerwicy, bulimii czy innego schorzenia jest aktem okazania słabości? To idiotyczne. To, że kogoś dopada to paskudztwo, to nie znaczy, że jest słaby. Tak samo nikt nie chce dostać alergii, a dostaje. A z drugiej strony, jakiegolwiek "odchyły" ma każdy, bo norma mieści nas w granicach życia społecznego, ale pokażcie mi chociaż jedną normalną osobę, która nie ma ani jednego zachowania, które byłoby np. dziwne, uciążliwe, skrajne. Tak, każdy coś tam ma. Niektórzy po prostu popadają w skrajność.
Zapewniam, że to jest tak, jak z prawem: pokażcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf, adekwatnie, pokażcie mi człowieka, a znajdę na niego odchylenie. Tak, tym sposobem każdy może trafić do worka odchyłów. I wszyscy jakieś odchyły mamy, ale nie oszukujmy się, nie można zostawiać samym sobie tych, które szkodzą osobie, która je ma albo otoczeniu.
Owszem, każdy ma gorszy moment/ okres w życiu. No i? Serio. Ja osobiście wolę wiedzieć, że ktoś obok ma taki problem. Wolę wiedzieć, bo wiem, jak to zmienia przejściowo człowieka. Jak ktoś towarzyski i otwarty nagle znika, jak zaczyna ściemniać i lawirować (pomijam, relacje, które rozmywa czas). Najgorsze jest to, że gdy się nie wie o prawdziwej przyczynie, to po prostu stwierdza się, że znajomość wygasła. A może to niedobrze? Generalnie brak wiedzy o przyczynach nie budzi najlepszych reakcji, a wyłącznie spekulacje i burzy relacje. Mówmy o tym, gdy coś nas wyłącza społecznie, dajmy znać, kiedy wrócimy (dawanie sobie deadline jest też w tym ważne, bo każdy może potrzebować jakiejś alienacji, bo ma taki charakter, albo nie lubi za dużo opowiadać i też ok, ale jeśli przyczyną jest depresja, to naprawdę nie ma co się krygować, mam nadzieję, że przynajmniej z czasem przestanie tak być i społeczeństwo zacznie podchodzić do tych kwestii "normalnie").
Ważnym, ba, kluczowym punktem tu jest umiejętność postępowania z osobami chorymi na depresje. Będzie o tym na końcu.
Osobiście uważam, że o depresji czy nerwicach po prostu powinno się mówić. Rozmawiać. Przecież to minie i najlepszym sposobem jest wybieganie myślami do przodu, budowanie życia bez tej choroby. Nie zatrzymywanie się na niej.
Tu wymagana jest zwykła wyrozumiałość i cierpliwość. Gdyby świat wiedział, z czym to się wiąże, to by też rozumiał, żeby dać człowiekowi czas na wyjście z tego. To bardzo ważne, żeby mieć wspierające otoczenie. Nie użalające się, czy rozczulające, ale po prostu rozumiejące. Nie mówimy o idiotach, którzy zareagują "o, to ty jesteś nienormalna/y" (a takim ludziom można spokojnie odpowiadać "chyba ty").
Mówimy o normalnych ludziach, którzy nie znają przyczyn i nie rozumieją zmiany zachowania, bo człowiek chory po prostu zaczyna się inaczej zachowywać i wcale nie na plus, tylko tym bardziej nie można pozostawiać otoczenia w niewiedzy. Wiem, że problemem jest samo to, że bardzo długo ktoś może sam nie wiedzieć, że ma depresję i zrazić do siebie mniej wyrozumiałych znajomych. Niemniej, gdy się już dowie, że ma i zaczyna ją leczyć, przyznanie się do tego powinno wprowadzać wszystko na normalny tor. Czemu tak nalegam? Bo sama odwróciłam się od kilku osób, które właśnie wg mnie "zmieniły się" na minus" przez długi czas i po prostu wzięłam to do siebie, że nie chcą ze mną kontaktu. Potem też się tak zrobiło i czasami może żałuję, a dopiero po długim czasie dowiedziałam się, że mają depresję i to przewlekłą. Acz zdiagnozowaną. No i co? No wszystko. Rozmawianie wcale nie jest takie proste i oczywiste i też o tym wiem. Najgorzej mają osoby postrzegane jako bardzo optymistyczne i pozytywne, bo im najtrudniej przyznać się do depresji i biorą na siebie podwójny ciężar.
2. Gdy ktoś się zdobywa na szczerość i po prostu o tym mówi, wchodzimy na drugi poziom: Zrozumienie, co się dzieje z człowiekiem w tym stanie. Zrozumienie, że on naprawdę toczy wewnętrzną walkę. Z sobą. O wszystko i o nic. Jest takie powiedzenie, że każdy ma jakieś demony. Myślę, że depresja wypuszcza je po całym ciele, gdzie te plądrują człowieka od środka. Jeśli w tym czasie nie ma się obok wsparcia, naprawdę dobrego i zaufanego kręgu ludzi (albo chociaż jednej), to można się nigdy w tym nie odnaleźć. Owszem, leczenie jest pewnie też ważne, ale za czasów, gdy ja chorowałam na depresję, to najlepszym środkiem był prozac. Jakby jedynym wyjściem było rozweselenie. No nie. Z tego co wiem, to leczenie jest teraz też inne (chociaż myślę, że jak w każdej dziedzinie, tak w tej, dobrych lekarzy jest tyle, co kot napłakał, może dlatego tym bardziej warto o tym rozmawiać i szukać lekarzy sprawdzonych). Kurcze, tak wiele lat minęło i wiem, że to może dopaść każdego. Okoliczności, które wywołują stany depresyjne, czy nerwice mogą dopaść naprawdę każdego. Chodzi o to, żeby poza tym optymizmem, o którym sama tyle piszę i którym żyję możliwie bardzo (dziękując bogom, że w końcu mogę mieć go w sobie w sam raz, chociaż teraz mam w sobie też dużo smutku, bo on jest mi tak samo bliski jak radość), rozumieć, co się dzieje z ludźmi, którzy przechodzą akurat jedne z najgorszych stanów. I na litość boską, niech takie oświadczenia, będą kiedyś tak oczywiste, jak przyznanie się do astmy. Różnica jest taka, że z tych stanów się wychodzi, a z astmy chyba nie. Jestem pewna, że atmosfera generalnie między ludźmi byłaby o wiele lepsza, gdyby ktoś taki po prostu o tym powiedział, a otoczenie wiedziało, co to oznacza. Wrażliwość, którą mamy wszyscy, miewa różne oblicza.
Nauczmy się z tym żyć.
I naprawdę, co mam z tym problemem do czynienia w otoczeniu, to tylko się dziwię, że to tak późno wychodzi. Diagnozowanie przebiega już o niebo lepiej niż kiedyś, ale i tak to wszystko trwa zbyt długo. Tak się zastanawiam, kiedy powinno się szukać pomocy? Chyba wtedy, gdy się widzi, że... przestaje się być sobą. I to nie jest PMS, czy cokolwiek, co za chwilę minie. Poważnie. W końcu sami siebie znamy najlepiej. Naprawdę. Jeśli nasze zachowania zaskakują nas samych, jeśli się zawieszamy, odcinamy, smutniejemy często bez powodów, albo wpadamy w stany apatii, czy właśnie robimy się zbyt złośliwi, czy wredni, gdy dzieje się z nami coś dziwnego i mówią nam to inni, ale też sami widzimy, to nie ma co tracić czasu. To się leczy. I to piszę zupełnie poważnie.
Co jest jednak naprawdę jeszcze straszniejsze w tym stanie? To, że człowiek czuje się temu winny. Obwinia się za to, że choruje. Straszne koło, z którego trzeba jak najszybciej i najskuteczniej wyjść.
Myślę, że przed naszym społeczeństwem jeszcze sporo pracy, ale chyba wszyscy powinniśmy ją podjąć. Małymi krokami, wielkimi skokami, prostymi słowami i zwykłym zrozumieniem. Pozwólmy ludziom z zaburzeniami/ chorobami, po prostu o tym powiedzieć. Bez oceniania. Taki coming out jest już zbawienny sam w sobie.
Przykre, że Justyna Kowalczyk tyle przeszła. Nie tylko ona. Wiele, wiele osób wokół nas. Mam jednak nadzieję, że sport (pasja) pozwoli jej to przetrwać i że będzie znowu szczęśliwa, szczęściem, jakiego pragnie. Szybciej, niż jej się nawet nie wydaje.
Ja naprawdę życzę wszystkim dobrze. A już szczególnie tym, którzy muszą właśnie teraz znajdować w sobie wolę życia i walczyć z demonami, pożeraczami duszy. To okropny okres w życiu. Ale tego można się pozbyć. Tylko trzeba ludziom dawać na to czas, warunki i zrozumienie. Im szybciej to się stanie, tym szybciej z tego wyjdą. Taka zwykła i elementarna szczerość jest pierwszym krokiem do zdrowienia. Dobra, spokojna rozmowa jest czasami najlepszym, co możemy sobie wzajemnie i bezinteresownie dać.
Myślę (ba, wierzę) że osobom z chorobami psychicznymi, zaburzeniami, nie trzeba im pomagać, bo od tego muszą mieć siebie i specjalistów. Wystarczy je zrozumieć i wspierać. Najważniejsze, nie pozwalać im się bać do tego przyznać, bo to będzie oznaczało, że chcą z tego wyjść. A to przecież najważniejsze.
Tylko tu też pojawia się kwestia odróżniania "depresji" od depresji, bo nadużywanie tego słowa też zmienia percepcję. Jak to rozwiązać? No niestety, ja po prostu dopytuję, bo czasami nie dowierzam, ale chyba lepsze to, niż bagatelizowanie. To jest jeden z tematów, na które naprawdę ciężko się rozmawia (tak, wiem po sobie, bo mnie samej zdarza się zareagować "no co ty?! ty?!"), ale trudno. Wolę czasami przeprosić, że nie dowierzałam, albo zbagatelizowałam, niż nie wiedzieć. Po to mamy komunikację, żeby z tego też wybrnąć. Ludzie z depresją naprawdę dobrze się kamuflują, a innym się wydaje, że się tylko zmienili. A to jednak nie tak.
Ale to naprawdę ważny element relacji. Międzyludzkich. Po cholerę nam cała cywilizacja i społeczeństwa, jeśli nie będziemy mogli być akceptowani też ze słabościami, które ma KAŻDY?
A na koniec jeszcze ciekawostka medyczna. Samo życie.
I meritum, dla osób z otoczenia:
Jak postępować z osobami chorymi na depresję? Jak ją rozpoznać? Jak do tego podejść?
Częściowo odpowiedzi znajdziecie TU, TU albo TU
Najważniejsze, to po prostu o tym rozmawiać. Idzie jesień i pewnie wiele depresji znowu odżyje w niektórych duszach. Trzymam kciuki, żeby tym razem było łatwiej, cieplej, bliżej. To istota człowieczeństwa: umieć współistnieć w takich okolicznościach. A najfajniej jest przyprawić kogoś takiego o szczere emocje, uśmiech, cień nadziei na lepsze jutro. Chociaż raz na jakiś czas.
Wszystkiego dobrego wszystkim, którzy przeżywają coś silniejszego niż tylko piękna jesienna nostalgia.
Przeczytałam kiedyś wywiad z Justyną Kowalczyk i pomyślałam wtedy tylko "kolejna osoba, która mówi o tym po fakcie". W czym rzecz? W tym, że temat zaburzeń i chorób psychicznych, które występują relatywnie bardzo często, powoduje pewne zakłopotanie i bezradność. Bez sensu, bo te, które stanowią tzw "choroby cywilizacyjne" nie powinny budzić żadnego zakłopotania. To znak czasów.
Generalnie ludzie mają dość dużą łatwość opowiadania o swoich chorobach (nie oceniam, bo jeśli to komuś pomaga, to super), ale tu, gdzie ta otwartość powinna być większa, jest właśnie odwrotnie. Myślę, że to niedobrze, bo zaburzenie, czy choroba - nieważne czy depresja, czy anoreksja czy nerwica (załamania są przecież równie częste), zaburzają budowanie relacji z otoczeniem i kradną ludziom życie - a przy tym, przekłamują obraz człowieka. Choroby tego rodzaju się leczy i można spokojnie założyć, że się z tego wyjdzie i trzeba zrobić jedno - DAĆ CZAS.
Wysłałam maila do kilku losowo wybranych poradni i lekarzy psychologii i psychiatrii (którzy reklamują się, jako specjaliści w leczeniu tych zaburzeń) z prośbą o porady, najlepiej w punktach, jak postępować z osobą chorą na depresję. Przez ok 3 miesiące nie dostałam żadnej odpowiedzi (Pozdrawiam te miejsca i lekarzy. Zaangażowanie godne niepolecenia).
Depresja, nerwice i inne pożeracze duszy zabiły nie jedną fantastyczną osobę, niejedną wrażliwość i nie jeden talent. Może pora przestać zamiatać to pod dywan i po prostu zacząć o tym rozmawiać normalnie, jak o alergii na pyłki?
Są tematy przy których mamy sporą trudność prowadzenia rozmowy. Tzn my, jako ludzie. Bo to trudne. Bo to wstydliwe. Bo boimy się oceny i wykluczenia. Bo z drugiej strony, nie wiemy jak zareagować. Jednym z takich tematów są odmienne stany psychiki: albo się je demonizuje, albo bagatelizuje. Dlatego najprościej jest udawać, że ich nie ma. Zmieniajmy to.
A sama znam to doskonale, bo w swojej psychokarierze przeżyłam wiele, od anoreksji, przez nerwice, po depresje. Byłam tzw. wrażliwą dziewczyną. Pancerz przyszedł z czasem. (Tak, da się go zbudować, ważne, żeby nie zastąpił wrażliwości, tylko ją "osłaniał"). Także wszelkie skrajne odchylenia to przeszłość, która pewnie i tak mocno mnie kształtowała i uczyła, czego dobrze nie znoszę i co jest dla mnie niedobre. Dziś to wiem. Tzw doświadczenie. Najgorzej wspominam nerwicę. Sorry, ale lądowanie na pogotowiu w środku nocy, bo się dusiłam (a przynajmniej miałam takie wrażenie) nie było najfajniejszym przeżyciem. Dziś wspominam to z ulgą, że minęło, ale tamten okres naprawdę był nieciekawy. Ba, oczywiście mało kto o tym wiedział, bo wstyd mi było powiedzieć. Co do depresji, to też miałam z tą panią kilka przelotnych związków w życiu. Dziękuję. Postoję. Jest strasznie absorbująca i na dłuższą metę nieznośna. To jak czarny szlam zaklejający każdy zakamarek neuronów i mięśni. Nie chcesz nic, nie marzysz, nie myślisz. Wegetujesz. A ona z tobą. Co za cholerstwo. Jednak jedno jest pewne: nie można się temu poddać, bo to działa jak czasowstrzymywacz w głowie i życie zaczyna biec obok. Trzeba uciekać z takich stanów. Oczywiście to, że i ja za tego wyszłam zawdzięczam mocnej sobie i cholernej woli życia, ale też jeszcze mocniejszym ramionom obok. Nie mam wątpliwości, że wsparcie w takich okresach jest po prostu niezbędne. Jeśli nie ma się bliskich, to pozostają specjaliści i chyba dla takich osób, które są bez albo z dala od bliskich, szczególnie. Wszystko zależy pewnie od stopnia choroby, przyczyn, motywacji wyjścia itd.
Co do przyczyn samej depresji, to polecam TO . Trzeba uważać, ale wiadomo, niektórych okoliczności się nie ominie.
Co jest dla mnie istotą tej notki? Dwa punkty:
1, Wyczulenie na problem społeczny, jakim jest zamiatanie chorób psychicznych pod dywan i robienie z każdego "wariata". Przyznanie się do depresji, nerwicy, bulimii czy innego schorzenia jest aktem okazania słabości? To idiotyczne. To, że kogoś dopada to paskudztwo, to nie znaczy, że jest słaby. Tak samo nikt nie chce dostać alergii, a dostaje. A z drugiej strony, jakiegolwiek "odchyły" ma każdy, bo norma mieści nas w granicach życia społecznego, ale pokażcie mi chociaż jedną normalną osobę, która nie ma ani jednego zachowania, które byłoby np. dziwne, uciążliwe, skrajne. Tak, każdy coś tam ma. Niektórzy po prostu popadają w skrajność.
Zapewniam, że to jest tak, jak z prawem: pokażcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf, adekwatnie, pokażcie mi człowieka, a znajdę na niego odchylenie. Tak, tym sposobem każdy może trafić do worka odchyłów. I wszyscy jakieś odchyły mamy, ale nie oszukujmy się, nie można zostawiać samym sobie tych, które szkodzą osobie, która je ma albo otoczeniu.
Owszem, każdy ma gorszy moment/ okres w życiu. No i? Serio. Ja osobiście wolę wiedzieć, że ktoś obok ma taki problem. Wolę wiedzieć, bo wiem, jak to zmienia przejściowo człowieka. Jak ktoś towarzyski i otwarty nagle znika, jak zaczyna ściemniać i lawirować (pomijam, relacje, które rozmywa czas). Najgorsze jest to, że gdy się nie wie o prawdziwej przyczynie, to po prostu stwierdza się, że znajomość wygasła. A może to niedobrze? Generalnie brak wiedzy o przyczynach nie budzi najlepszych reakcji, a wyłącznie spekulacje i burzy relacje. Mówmy o tym, gdy coś nas wyłącza społecznie, dajmy znać, kiedy wrócimy (dawanie sobie deadline jest też w tym ważne, bo każdy może potrzebować jakiejś alienacji, bo ma taki charakter, albo nie lubi za dużo opowiadać i też ok, ale jeśli przyczyną jest depresja, to naprawdę nie ma co się krygować, mam nadzieję, że przynajmniej z czasem przestanie tak być i społeczeństwo zacznie podchodzić do tych kwestii "normalnie").
Ważnym, ba, kluczowym punktem tu jest umiejętność postępowania z osobami chorymi na depresje. Będzie o tym na końcu.
Osobiście uważam, że o depresji czy nerwicach po prostu powinno się mówić. Rozmawiać. Przecież to minie i najlepszym sposobem jest wybieganie myślami do przodu, budowanie życia bez tej choroby. Nie zatrzymywanie się na niej.
Tu wymagana jest zwykła wyrozumiałość i cierpliwość. Gdyby świat wiedział, z czym to się wiąże, to by też rozumiał, żeby dać człowiekowi czas na wyjście z tego. To bardzo ważne, żeby mieć wspierające otoczenie. Nie użalające się, czy rozczulające, ale po prostu rozumiejące. Nie mówimy o idiotach, którzy zareagują "o, to ty jesteś nienormalna/y" (a takim ludziom można spokojnie odpowiadać "chyba ty").
Mówimy o normalnych ludziach, którzy nie znają przyczyn i nie rozumieją zmiany zachowania, bo człowiek chory po prostu zaczyna się inaczej zachowywać i wcale nie na plus, tylko tym bardziej nie można pozostawiać otoczenia w niewiedzy. Wiem, że problemem jest samo to, że bardzo długo ktoś może sam nie wiedzieć, że ma depresję i zrazić do siebie mniej wyrozumiałych znajomych. Niemniej, gdy się już dowie, że ma i zaczyna ją leczyć, przyznanie się do tego powinno wprowadzać wszystko na normalny tor. Czemu tak nalegam? Bo sama odwróciłam się od kilku osób, które właśnie wg mnie "zmieniły się" na minus" przez długi czas i po prostu wzięłam to do siebie, że nie chcą ze mną kontaktu. Potem też się tak zrobiło i czasami może żałuję, a dopiero po długim czasie dowiedziałam się, że mają depresję i to przewlekłą. Acz zdiagnozowaną. No i co? No wszystko. Rozmawianie wcale nie jest takie proste i oczywiste i też o tym wiem. Najgorzej mają osoby postrzegane jako bardzo optymistyczne i pozytywne, bo im najtrudniej przyznać się do depresji i biorą na siebie podwójny ciężar.
2. Gdy ktoś się zdobywa na szczerość i po prostu o tym mówi, wchodzimy na drugi poziom: Zrozumienie, co się dzieje z człowiekiem w tym stanie. Zrozumienie, że on naprawdę toczy wewnętrzną walkę. Z sobą. O wszystko i o nic. Jest takie powiedzenie, że każdy ma jakieś demony. Myślę, że depresja wypuszcza je po całym ciele, gdzie te plądrują człowieka od środka. Jeśli w tym czasie nie ma się obok wsparcia, naprawdę dobrego i zaufanego kręgu ludzi (albo chociaż jednej), to można się nigdy w tym nie odnaleźć. Owszem, leczenie jest pewnie też ważne, ale za czasów, gdy ja chorowałam na depresję, to najlepszym środkiem był prozac. Jakby jedynym wyjściem było rozweselenie. No nie. Z tego co wiem, to leczenie jest teraz też inne (chociaż myślę, że jak w każdej dziedzinie, tak w tej, dobrych lekarzy jest tyle, co kot napłakał, może dlatego tym bardziej warto o tym rozmawiać i szukać lekarzy sprawdzonych). Kurcze, tak wiele lat minęło i wiem, że to może dopaść każdego. Okoliczności, które wywołują stany depresyjne, czy nerwice mogą dopaść naprawdę każdego. Chodzi o to, żeby poza tym optymizmem, o którym sama tyle piszę i którym żyję możliwie bardzo (dziękując bogom, że w końcu mogę mieć go w sobie w sam raz, chociaż teraz mam w sobie też dużo smutku, bo on jest mi tak samo bliski jak radość), rozumieć, co się dzieje z ludźmi, którzy przechodzą akurat jedne z najgorszych stanów. I na litość boską, niech takie oświadczenia, będą kiedyś tak oczywiste, jak przyznanie się do astmy. Różnica jest taka, że z tych stanów się wychodzi, a z astmy chyba nie. Jestem pewna, że atmosfera generalnie między ludźmi byłaby o wiele lepsza, gdyby ktoś taki po prostu o tym powiedział, a otoczenie wiedziało, co to oznacza. Wrażliwość, którą mamy wszyscy, miewa różne oblicza.
Nauczmy się z tym żyć.
I naprawdę, co mam z tym problemem do czynienia w otoczeniu, to tylko się dziwię, że to tak późno wychodzi. Diagnozowanie przebiega już o niebo lepiej niż kiedyś, ale i tak to wszystko trwa zbyt długo. Tak się zastanawiam, kiedy powinno się szukać pomocy? Chyba wtedy, gdy się widzi, że... przestaje się być sobą. I to nie jest PMS, czy cokolwiek, co za chwilę minie. Poważnie. W końcu sami siebie znamy najlepiej. Naprawdę. Jeśli nasze zachowania zaskakują nas samych, jeśli się zawieszamy, odcinamy, smutniejemy często bez powodów, albo wpadamy w stany apatii, czy właśnie robimy się zbyt złośliwi, czy wredni, gdy dzieje się z nami coś dziwnego i mówią nam to inni, ale też sami widzimy, to nie ma co tracić czasu. To się leczy. I to piszę zupełnie poważnie.
Co jest jednak naprawdę jeszcze straszniejsze w tym stanie? To, że człowiek czuje się temu winny. Obwinia się za to, że choruje. Straszne koło, z którego trzeba jak najszybciej i najskuteczniej wyjść.
Myślę, że przed naszym społeczeństwem jeszcze sporo pracy, ale chyba wszyscy powinniśmy ją podjąć. Małymi krokami, wielkimi skokami, prostymi słowami i zwykłym zrozumieniem. Pozwólmy ludziom z zaburzeniami/ chorobami, po prostu o tym powiedzieć. Bez oceniania. Taki coming out jest już zbawienny sam w sobie.
Przykre, że Justyna Kowalczyk tyle przeszła. Nie tylko ona. Wiele, wiele osób wokół nas. Mam jednak nadzieję, że sport (pasja) pozwoli jej to przetrwać i że będzie znowu szczęśliwa, szczęściem, jakiego pragnie. Szybciej, niż jej się nawet nie wydaje.
Ja naprawdę życzę wszystkim dobrze. A już szczególnie tym, którzy muszą właśnie teraz znajdować w sobie wolę życia i walczyć z demonami, pożeraczami duszy. To okropny okres w życiu. Ale tego można się pozbyć. Tylko trzeba ludziom dawać na to czas, warunki i zrozumienie. Im szybciej to się stanie, tym szybciej z tego wyjdą. Taka zwykła i elementarna szczerość jest pierwszym krokiem do zdrowienia. Dobra, spokojna rozmowa jest czasami najlepszym, co możemy sobie wzajemnie i bezinteresownie dać.
Myślę (ba, wierzę) że osobom z chorobami psychicznymi, zaburzeniami, nie trzeba im pomagać, bo od tego muszą mieć siebie i specjalistów. Wystarczy je zrozumieć i wspierać. Najważniejsze, nie pozwalać im się bać do tego przyznać, bo to będzie oznaczało, że chcą z tego wyjść. A to przecież najważniejsze.
Tylko tu też pojawia się kwestia odróżniania "depresji" od depresji, bo nadużywanie tego słowa też zmienia percepcję. Jak to rozwiązać? No niestety, ja po prostu dopytuję, bo czasami nie dowierzam, ale chyba lepsze to, niż bagatelizowanie. To jest jeden z tematów, na które naprawdę ciężko się rozmawia (tak, wiem po sobie, bo mnie samej zdarza się zareagować "no co ty?! ty?!"), ale trudno. Wolę czasami przeprosić, że nie dowierzałam, albo zbagatelizowałam, niż nie wiedzieć. Po to mamy komunikację, żeby z tego też wybrnąć. Ludzie z depresją naprawdę dobrze się kamuflują, a innym się wydaje, że się tylko zmienili. A to jednak nie tak.
Ale to naprawdę ważny element relacji. Międzyludzkich. Po cholerę nam cała cywilizacja i społeczeństwa, jeśli nie będziemy mogli być akceptowani też ze słabościami, które ma KAŻDY?
A na koniec jeszcze ciekawostka medyczna. Samo życie.
I meritum, dla osób z otoczenia:
Jak postępować z osobami chorymi na depresję? Jak ją rozpoznać? Jak do tego podejść?
Częściowo odpowiedzi znajdziecie TU, TU albo TU
Najważniejsze, to po prostu o tym rozmawiać. Idzie jesień i pewnie wiele depresji znowu odżyje w niektórych duszach. Trzymam kciuki, żeby tym razem było łatwiej, cieplej, bliżej. To istota człowieczeństwa: umieć współistnieć w takich okolicznościach. A najfajniej jest przyprawić kogoś takiego o szczere emocje, uśmiech, cień nadziei na lepsze jutro. Chociaż raz na jakiś czas.
Wszystkiego dobrego wszystkim, którzy przeżywają coś silniejszego niż tylko piękna jesienna nostalgia.
Znalazłam ten blog przez przypadek i tak siedzę i czytam. Ten wpis jest dla mnie szczególnie ważny. Czuję, że od dłuższego czasu znikam, zatapiam się w tej czarnej mazi, o której wspomniałaś. Niestety otoczenie tego nie akceptuje, nie dopuszcza tego do siebie, że może być coś ze mną nie tak. Irytujące stwierdzenia typu "przecież wszystko jest w porządku, o co Ci chodzi?!", "nie ma co się smucić, trzeba wyjść z domu" sprawiają, że depresja staje się wstydliwa chyba bardziej niż choroby weneryczne. ;) Powinno się masowo uświadamiać ludzi, że depresja to nie jest po prostu zły humor, chandra, czy "widzi mi się". To jest blokada, która nie pozwala żyć, oddychać, wychodzić do ludzi, robić rzeczy, które sprawiały przyjemność.
OdpowiedzUsuńDziękuję za Twoją notkę.
Trzymaj się ciepło.
UsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń