Party time
Pytanie na sobotę: A czy Ty jesteś imprezowym typem?
Bardzo długo każdy weekend spędzałam na imprezach. Kocham tańczyć i była to dla mnie najlepsza forma wyżycia w tym względzie. Właściwie może zaczęło się od tego, że najwcześniejsze imprezy, jeszcze w podstawówce, były po to, żeby potańczyć. A były to też czasy pierwszych prywatek. Czasy, gdy czekało się w napięciu aż chłopak, w którym się skrycie kochało, poprosi nas do wolnego.
Nigdy nie zapomnę, piosenki, przy której zatańczyłam z klasowym przystojniakiem (lat 13 :-))
Przed Państwem Phil Collins (który z późniejszym Genesis był długo jednym z moich ulubionych wykonawców):
Wolne do dziś mnie rozczulają we wspomnieniach. Te sztywne ruchy, odległość (z czasem przyszło położenie głowy na ramieniu, zbliżenie ciał itd), spięcie pierwszym takim kontaktem z chłopakiem, a i tak uważam, że to było coś wspaniałego w moich czasach. Wszystko rodziło się w swoim tempie. Nie byliśmy bombardowani seksualnością. Pewnie, że się rodziła i była gdzieś tam przemycana, ale nieporównywalnie "delikatniej" niż to się dzieje dziś. Potem doszły imprezy na sali gimnastycznej w szkole. Tak, za moich czasów przed pełnoletniością nie było szansy wejść na dyskotekę, ba i tak trzeba było być w domu przed 22. Mhm.
Potem dopiero doszło wychodzenie w weekendy (albo i nie) na dyskoteki i taki pełen wymiar tego, o czym się mówi "co było w Vegas, pozostaje w Vegas".
Do dziś bardziej lubię imprezy, na których się tańczy, niż takie, na których siedzi się i gada (mimo wyjątków), a już zupełnie o pracy. To dla mnie niepojęte, że ludziom chce się spotykać po to, żeby pić i narzekać na pracę. W weekend. Jeszcze pal licho, gdyby byli pasjonatami swojej pracy i rozmawiali kreatywnie o jakiś projektach, ale narzekanie na pracę i to w weekend? Masochizm.
Nie wiem, czy zmieniły się czasy, czy ludzie, czy podejście, ale naprawdę fajne imprezy, czy po prostu fajne spotkania, to białe kruki imprezowania. Oczywiście zdarzają się i to nawet bez tańca, ale są rzadkością. Z reguły z ludźmi, którzy się słabo znają i po prostu takich tematów unikają.
To już lepiej wyjść potańczyć (a najlepiej jak na imprezce ze sceny z "Dirty dancing"), albo...
zostać w domu i poczytać książkę, albo zobaczyć dobry film zawijając się w koc z facetem i butelką wina, albo napisać notkę na bloga, czy popracować nad czym, co kochamy robić.
Spotykanie się po to, żeby się razem skuć i wynarzekać uważam za marnowanie weekendu. Dla celów społecznych raz na ruski rok można się w tym celu spotkać, ale na pewno nie w weekend, gdy najlepiej ładować się pozytywną energią i spędzać czas z ludźmi, którzy też tak myślą.
Ale co kto lubi, prawda? ;-)
Potańczyłabym.
Mogę się podpisać pod Twoim wpisem :-) Zwłaszcza pod ostatnim słowem :-))
OdpowiedzUsuńHeh, narobi sobie człowiek smaku. Ale, holender, jak zatęsknić, to za czymś najlepszym :-) A przy okazji, czy ty też jesteś fanką "dirty dancing"?
UsuńOczywiście :-)) Nie zliczę ile razy widziałam ten film. Jak byłam dzieckiem ciocia stewardessa przywiozła mi ze Stanów plakaty z filmu, które dumnie powiesiłam w pokoju. Z koleżankami odtwarzałyśmy finałowy taniec, a jak byłam starsza - te klubowe ;-))
UsuńNo to jesteśmy w jednym klubie :-)
UsuńJa plakat też miałam, ale z jakiejś gazety. Właśnie mi przypomniałaś, że miałam całą ścianę w plakatach... Nie tylko z tego filmu. To chyba też coś, czego dziś dzieciaki już nie robią? :-) no cóż, potańczyłoby się bezgrzesznie, potańczyło :-) ps. śp. Patrick dał nam niezłego bakcyla :-))
Oj dał, dał :-) Przez wiele lat moim "marzeniem" było zatańczyć z Patrickiem. Szkoda, że już nie aktualne...
UsuńPo Twoim wpisie powiedziałam mojemu facetowi że w tym roku Sylwester na pewno taneczny :-)
Dobry pomysł :-)
Usuń