Rozkosz rozstania

Chodź, opowiem Ci historię. Siadaj. Weź kubek kawy, herbaty, kakao i posłuchaj.

Miałam 19 lat. To był Sylwester. Wtedy go poznałam i spróbowałam pierwszy raz. Nie spodobało mi się. Kompletnie mi nie wychodziło, ale inni mnie przekonywali, że będzie dobrze. Jak już się nauczę, to pokocham go. Więc żeby się przekonać, czy tak będzie postanowiłam się wszystkiego nauczyć. Szło mi opornie i zajęło długie miesiące. Ale w końcu.. w końcu zaczęłam odczuwać tę legendarną przyjemność, może dlatego, że sobie wmówiłam, że trafiłam na odpowiedniego. Z czasem, faktycznie zamieniło się to w coś poważnego. Znajomi mówi, że tak fajnie do siebie pasujemy.

Było nam coraz trudniej bez siebie wytrzymać. Ba, zmieniali się mężczyźni w moim życiu (niektórzy go tolerowali, inni zupełnie i absolutnie nie, jeszcze inni sami się do niego dla mnie przekonywali..), otoczenie się zmieniało jak w kadrze z filmu "Wehikuł czasu", zmieniali się ludzie, a on ciągle był ze mną, jakby wiedział, że go na swój sposób kocham, mimo... no właśnie.

Mimo, że go nienawidziłam. Mimo, że miał mnóstwo wad. Mimo, że byłam na siebie nie raz wściekła, za to że do niego wracam, chociaż wiele razy sobie obiecywałam, że z nami koniec. Czasami odpuszczałam, bo ile razy można się poddawać? Wiele lat przywiązania, tkwienia w toksycznym (w gruncie rzeczy) związku jest jak mocno zakorzenione drzewo, które wrasta w nas. Zapomina się z czasem, jak jest bez niego. Wiele razy się rozstawaliśmy (czasami nawet na kilka miesięcy), ale zawsze wygrywał. Zawsze do niego wracałam. Szczególnie po alkoholu, albo jak miałam problem, czy po prostu chciałam się oderwać, albo nad czymś pomyśleć. On był do tego najlepszy.

Nawet mój mąż to tolerował, ba, lubił na mnie z nim patrzeć. Czasami się przyłączał. Chociaż co mógł innego zrobić? Wiedział, że nie będę między nimi wybierać. Nie tak. Nie mógł tak postawić sprawy. Chociaż widział też, że się z tamtym psychicznie męczę. Że cierpię chwilę przed spotkaniem z nim, że nie robię tego, bo chcę, tylko z czystego uzależnienia i przywiązania, ale już bez przyjemności. Najgorszy i najbardziej toksyczny rodzaj rutyny. Ale ja wiedziałam, że w końcu się z nim rozstanę. Czekałam tylko, aż naprawdę do tego dojrzeję. Aż poczuję, że już wystarczy. Wiele związków w końcu tak się zaczyna i kończy. Na początku jesteśmy sobą zafascynowani, nie możemy bez siebie żyć, spędzamy razem każdą chwilę, od łóżka, przez stół, czy samochód, po każde miejsce na ziemi, dziesiątki rozmów, nieprzespanych nocy, sennych dni, ale też chwil pełnych namiętności i szaleństwa. Wszystko inne jest ok, ale najważniejsze, że jesteśmy razem.

Jednak... po iluś latach zaczyna się coraz częściej czuć znudzenie, znużenie, zmęczenie. Widzi się same jego wady, a nie chce ci się już wyciągać wspomnień jego zalet. Zupełnie przestało ci na nim zależeć i teraz nie wiesz tylko, jak mu powiedzieć, że to już koniec. I że możecie zostać przyjaciółmi, chociaż to trochę za mocne słowa. I próbujesz. Raz, drugi, dziesiąty... i się poddajesz, bo on tak skomle o chociaż jedno spotkanie, o chociaż 5min razem o jedno małe spotkanie. No co ci zależy? Nic. W sumie nic. I się zgadzasz... I znowu miesiącami się nie możesz od niego uwolnić i patrzysz na męża, który widzi, że coś się z tobą dzieje, ale ze smutkiem w oczach nie liczy już nawet na to, że skończysz z tamtym. 
Ale ty wiesz, że skończysz. Już dawno podjęłaś decyzję, musiałaś tylko wypracować sobie metodę odpierania wszystkich argumentów, jakie miał. Lata przywiązania, rozumiesz, to trzeba skończyć sposobem. A sposób jest jeden: nie ulegać naciskom. Zdajesz sobie sprawę, że te rozstanie, jak każde spowoduje małe zawirowanie w życiu. W końcu wasza relacja, wokół niej, zbudowały się też inne. Przyjaciele i znajomi pewnie trochę się podzielą, część trzymać będzie jego stronę, część twoją. Niektórzy nie będą wybierać (i słusznie). Ty, jeszcze wiele, wiele razy będziesz czuła, że czegoś bardzo, ale to bardzo ci brakuje. I tak właśnie jest. Chociaż naprawdę bardzo, bardzo rzadko, to pojawia się takie nieznośnie poczucie "chcę". I dobrze, ale od razu sobie tłumaczę, że nie chcę jego. Chcę czegoś, ale to nie on.

Doskonale wiem, co mnie czeka. Jakie będą pułapki, jakie pokusy. Najważniejsze - nie zaskoczą mnie. Gdy siedziałam pewnej nocy na balkonie, postanowiłam z nim porozmawiać. Po raz ostatni. Nie słuchając go, postanowiłam powiedzieć tylko to, co miałam do powiedzenia i się pożegnać. Nawet mu nie podziękowałam. Wszystko było już powiedziane przy każdym poprzednim rozstaniu.
Patrzył na mnie z tym swoim gorącym uśmieszkiem "Znowu odchodzi? Wrócisz. Ty zawsze wracasz". 
"Zobaczymy" odpowiedziałam i go zgasiłam. Tak. Ja to po prostu wiem. Po tylu latach. W tę ciepłą, zimową noc.

On mi pewnie i tak nie wierzy, jak mój mąż, jak moi znajomi, rodzina, przyjaciele. "Ty, rzuciłaś? Jasne". Pełne pobłażliwości. Tak. Zobaczycie. Co jak co, ale tkwienie w toksycznych związkach nigdy nie było dla mnie znośne. Papierosy były jedynym wyjątkiem. A ten, zgaszony tamtej nocy to był ostatni papieros.
Ja to po prostu wiem. I z każdym dniem wiem to coraz bardziej. Kiedyś zapomnę, że byliśmy razem. Chociaż może bezpieczniej będzie nie zapominać... żeby znowu do siebie nie wrócić, bo jest mi bez niego cudownie ;)

PS. Chyba każdy ma taką rzecz, sprawę, osobę, od której uwolnienie traktuje jak źródło zadowolenia i zwycięstwa nad własną słabością, uległością, dowód na to, że jednak ma się silną wolę (we własnych oczach). Dziwne to jest, że w ogóle czasami latami się w takich "relacjach" i relacjach tkwi. No ale cóż. Najważniejsze, to się z nich skutecznie uwalniać. Satysfakcja jest niesamowita.

Komentarze