V jak Anonymous

Dziś postanowiliśmy rodzinnie odświeżyć sobie film "V jak Vendetta".

Oczywiście każdy marzy teraz o masce Fawkesa. Ja też, ale może nie o samej masce ile o gadżetach z nią. Długopisy, breloczek, kubek, mała broszka do wpięcia gdziekolwiek, pościel... Och, miałabym chętnie maskę na przedmiotach koło mnie. Symbolika. Kocham symbole.



I tak przeszło mi to przez głowę i pomyślałam od razu, jaka to ironia losu - nie znam nawet właściciela praw do wykorzystywania tej maski, ba, jeśli już bym miała kupować te gadżety, musiałyby być oryginalne, bo mam alergię na podróbki. I zaczyna się szukanie... i ad acta. A znając życie ktoś zrobi z tego złoty interes. I dobrze, ale niech to będzie autor maski... Prawdopodobnie autorem jest David Lloyd - autor rysunków komiksu, na podstawie którego powstał film, ale nie umniejszałabym też Allanowi Moorowi - autorowi scenariusza. Ale czy w ogóle ktoś to z nimi ustali? Nie wiem. Powinien na pewno, tak by wskazywała uczciwość.
Tylko jak to się będzie miało do idei o którą dziś się walczy, która stoi za tą maską? Nijak. Żyjemy w skrajnie konsumenckim świecie. Czuję się za mała, żeby się nad tym nawet dalej zastanawiać (inaczej - zastanawiałam się nad tym dość długo, ale nie doszłam do sensowych wniosków). 
V jak Vendetta, piękna scena, w której tłum w maskach wychodzi na ulicę. Piękne słowa i cytaty Fawkesa (ale nie tylko. Film naszpikowany jest świetnymi cytatami). Jak chociażby ten: "Pamiętam, jak słowa zaczynały zmieniać znaczenie. Pamiętam, jak „inni” stawał się synonimem groźnego. "
Wzniosłe, i skierowane do i dla innych. Dla ich dobra. W film wpisany jest niewyobrażalny i klasyczny romantyzm (walka z niesprawiedliwością, tyranią) i jednocześnie wpisana w tenże nieszczęśliwa miłość głównych bohaterów. Gdzieś w tle słyszę cichy chichot historii..

To co dziś widzimy wśród młodzieży, to co kotłuje się pod skorupą, w młodej krwi, opisała ciekawie Segritta. Ja to nazwałam cyberromantyzmem którego krótka definicja wg mnie byłaby prosta - prawdziwe i żywe, a przy tym skrajne emocje, które rodzą się za pośrednictwem internetu. To, czy i w jakiej formie wyjdą poza, to już zupełnie inna sprawa. W dobie internetu wszystkie emocje mogą narodzić się w cyberprzestrzeni i tak to odczuwam, bo dla mnie jest to nowe zjawisko (i znam wiele osób, dla których dalej byłoby to niemożliwe). Ja jestem starej daty romantyczką... chociaż. Na pewno potrafię to zrozumieć. 
Ta kwestia też jest trudna, bo wcześniej świat się z takim stanem jeszcze nie zmagał. Pierwszy raz młodzież chce wolności w "sieci". Pierwszy raz nie chodzi o terytoria, tylko o ziemie niczyje, które co niektórzy chcą zawładnąć, "sprecyzować", dookreślić, ale z oczywistych względów nie mogą... Tak. To jest naprawdę pierwszy raz walka o wolność w przestrzeni, w eterze, który dosłownie i w przenośni daleko jest od tej podzielonej ziemi, a jednocześnie tak bardzo jest nas wszystkich. Każdy może wejść i wziąć sobie kawałek i zrobić z nim co dusza zapragnie. Ta walka o wolność w internecie kojarzy mi się bardzo z historiami, które opowiada mój dziadek o nas, jak dzieciakach. Podobno jako knypki, ja i moi bracia, często się kłóciliśmy, walczyliśmy, biliśmy, płakaliśmy, ale jak ktoś próbował się w to wtrącać, czy nas godzić albo rozdzielać, to wszyscy stawaliśmy okoniem i nie pozwalaliśmy się wtrącać. Każdy musiał umieć sam znaleźć sobie sposób na "wolność" na tej braterskiej ziemi. I udawało się nam. Teraz patrząc na internautów widzę właśnie silną analogię: oni między sobą mogą się zgadzać, nie zgadzać, popierać, wyśmiewać, pochlebiać, wspierać, wzgardzać,  kochać mogą wszystko... ale nikt nie ma prawa  narzucać im z zewnątrz, co i jak mają robić. Jeśli ktoś nie spędził trochę czas w internecie, nie poznał lepiej bądź gorzej tworzących się społeczności, grup, naturalnego doboru liderów, przywódców, kozłów ofiarnych, autorytetów, jeśli ktoś się temu nigdy nie przyjrzał od środka... to tego nie zrozumie, dlatego nie dziwię się, że ta młodzież tak bardzo walczy o ten swój świat. I bardzo dobrze. To jak nowy kanał przepływu myśli. Ja się urodziłam jakieś 10 lat za późno, żeby to tak czuć, bo spokojnie mogę żyć bez internetu, ale jednak, jak mogę, wolę żyć "z" (chociażby w telefonie) i to też o czymś dla mnie świadczy.

Swoją drogą, jest dla mnie socjologicznie ciekawe odcinanie "internautów". Byłam przekonana, że internautą jest każdy, kto korzysta z możliwości jakie daje internet. Od poczty począwszy, po aktualizację gps w telefonie. Nie trzeba przecież surfować po sieci, żeby być internautą, ale co ciekawsze, przecież każdy kto się w mediach wypowiada o "internautach" korzysta z internetu. Dlatego lekko się uśmiecham słysząc w telewizji wypowiedzi o "internautach". Ludzie, którzy używają tego słowa jako synonimu "inni" też nimi są... Wszyscy jesteśmy. W tym jednym nie ma podziałów. Masz internet, korzystasz z niego w jakikolwiek sposób? Jesteś internautą. Koniec kropka.
Czy jednak we wszystkich siedzi potrzeba zmiany, romantyczne porywy, chęć walki o słuszne idee i sprawy? Zapewne nie. 
Przy okazji - jestem jedną z fanek Natalie Portman. Jest ona dla mnie jedną z najlepszych aktorek młodego pokolenia. Podwójnie cenię ją i szanuję za dobór ról. Potrafi być taka, jaka powinna być aktorka, ale też każda kobieta - zmienna. Za każdym razem idealnie dopasowana do roli.
Film wzrusza. Codzienność też potrafi budzić wiele emocji, ale najważniejsze pozostanie.. co z nich w nas zostaje, jak je zapamiętamy i do czego nas zainspirują, zmotywują, pchną.
I na koniec, puszczając oko, słowa V "Rewolucja bez tańca jest niewarta zachodu.".

Komentarze