Opowieść przedwigilijna, czyli szczęście gotowca
Święta Bożego Narodzenia to dla mnie specyficzny czas. Mam rodzinę (i moją i M.) tak rozsianą po Europie, że pełne spotkania członków z mojej strony zdarzają się tylko przy okazji ślubów i pogrzebów. Święta są zbyt często.
Na miejscu mam dziadka i jego córkę, czyli siostrę mojej mamy, czyli moją chrzestną i jej dzieci oraz sporo krewnych dalszych, których widuję jedynie na ślubach i pogrzebach, albo spotykamy się gdzieś przypadkiem, albo znowu w mniejszych grupach, ale nie w Święta, więc i mało i dużo nas. Połowa Gdańska to moja rodzina, ale jakoś tak się mijamy raczej na szybko ;-) Wigilijną kolację w części pierwszej spędzamy w tym małym gronie pierwszej linii, a potem każdy jedzie w swoją stronę, bo przecież zobaczymy się znowu za około tydzień, gdyż rodzinnie widujemy się dość często. No przecież. Co jednak ważne, nasze relacje są zdrowe, normalne i bliskie cały rok, więc jakby Święta tego nie zmieniają nijak. I dobrze. Zaraz powiem jednak, czemu nowoczesność jest ważna i potrzebna akurat tu i teraz.
W Święta Bożego Narodzenia.
Jeszcze żeby utrudnić świąteczne wybory, raz na wiele lat wyruszamy z M. na Święta w świat, czyli w stronę mojej mamy i moich braci i mamy brata, czyli mojego chrzestnego i ich rodziny. Święta tam, to też turnee między miastami, bo wszyscy też są rozsiani. A jakże. No ale jednak w jedne święta da się to ogarnąć. Ostatnio byliśmy tam chyba 8 lat temu. Może za rok znowu coś wypali, ale że byłam tam przecież cały wrzesień, to dramatu nie ma i wyjątkowo nie mam poczucia i potrzeby granczowania świąt z powodu nierozerwalności, co mam co roku przez kilka godzin.
Natomiast najdłużej wieczór wigilijny spędzamy u teściów moich drogich, którzy nie odpuszczają i Święta są takie bardzo tradycyjne :-)
W ostatnią sobotę pierwszy raz (Ba! 12 lat po ślubie z M.) byliśmy u teściów i robiliśmy razem pierogi. No M. ma traumę, bo moje ciasto nie chciało się kleić, albo było za grube, albo za duże koła, także dramat gonił dramat i o ile cieszyłam się na to wydarzenie, jako kultowe w naszej historii, o tyle utwierdziło mnie ono w przekonaniu, o którym za moment napiszę i które tkwi we mnie od Wigilii, która była kilka lat temu nas.
Wigilia u nas składała się z potraw przygotowanych i przywiezionych przez teściów i moją chrzestną. Ja zaszalałam i ugotowałam szus, którego 2 słoiki mam do dziś. Tak mnie poniosło. Właściwie myślę, że ten kompot to jeszcze wnukom będę pokazywać, bo gdy chcę go co roku wyciągnąć to słyszę delikatne "Maaarzenko, daj spokój, szkoda, zostaw na przyszły rok" i tak już z może 5 lat. No to zostawiam. Także moje wnuki (jak będą) będą miały opowieść o kompocie. Może z biegiem lat ten kompot nabiera wartości? Nie wiem.
W każdym razie Wigilia u nas niewiele zmieniła w życiu uczestników, tylko dodała im podróżowania z jedzeniem. I pewnie szybko się nie powtórzy. To znaczy, chwila, no było cudownie. Wszystkim się podobało i było miło (nasze rodziny się lubią i naprawdę było miło). Tylko... no wszyscy mają wymówki, żeby tego nie powtarzać i co najważniejsze.... ja to rozumiem. Wszyscy się narobili i jeszcze jeździć musieli. No dla mnie bomba, bo to nie my raz jeździliśmy :-)
I tak dochodząc do sedna (a jakże, jest sedno). Sedno jest takie, że ja poza tymi kultowymi pierogami (ciastem) nie zrobiłam na święta nic. Nie będę pisała o porządkach w domu, bo wybaczcie, ale ja mam raczej porządek i nie potrzebuję świąt, żeby wyciągnąć odkurzać i ścierki, a okna myjemy, gdy pogarsza się widoczność, nie wcześniej. W każdym razie sprzątam w ciągu roku nawet częściej niż na święta i nie ma się czym chwalić. A może jest? Może powinnam sobie przyznawać co miesiąc punkty testu białej rękawiczki? Heheh. No facking way. Nie celebruję takich akcji. Nie ma mowy. Może czasami dla zabawy, ale wyjątek ma potwierdzać regułę.
W każdym razie, w tym roku, daniami zajęły się znowu moja teściowa i chrzestna i znowu jadę z M. na gotowe. Taka karma. Nie, nic nie zabieram ze sobą. Nic nie gotuję, nie piekę, nie szykuję na święta. NIC. Tylko siebie i dobry nastrój
Ale teraz już serio do sedna.
Jeśli kiedykolwiek będę robić Wigilię znowu u siebie, u nas, i - daj Boże - znowu wszyscy do nas przyjadą, ale tym razem będzie tak, jak powinno być, czyli gospodyni ma swoje dania, a nie, że goście jeżdżą z jedzeniem, bo wiecie, to jest fajne, ale na prywatkach w liceum i na studiach, a nie na Święta, jeśli się jest gospodarzem. Więc jeśli będę kiedyś gospodynią, to na moim stole staną potrawy..... z cateringu.
Tyle w temacie.
Absolutnie zgadzam się z tym, że Święta to czas wspólny, rodzinny. Oczywiście ma być smacznie. Oczywiście ma być dobrze. Ma być dobrze wszystkim.
Mnie, jako gospodyni także.
Dlaczego? Gdyż ja kompletnie nie czuję tego szału przygotowywania potraw na święta, po nocach, z poświęceniem, niewyspaniem, zmęczeniem i poczuciem ŻE NIKT MI NIE POMAGA.
Do bani, a nie święta. Tzn ja wiem, że prawdziwe gospodynie tak mają i to celebrują. Bo nasza tradycja uczy celebrowania cierpienia i poświęcenia. Jak ktoś chce, to proszę bardzo. Mnie w to proszę nie mieszać. Ja nie będę brała urlopu po to, żeby gotować, nie mam zamiaru mieć pretensji do całego świata, że mi nie pomaga w przygotowaniach i nie mam zamiaru tej pomocy oczekiwać.
Nie mówię o tych, którzy mają szczerą i namiętną przyjemność w gotowaniu i przygotowywaniu świat, przystrajaniu połowy osiedla i przynoszenia do pracy własnoręcznie przygotowanych pierniczków. Naprawdę super. Tylko super, o ile stoi za tym czysta przyjemność i nie ma cienia, ale to małego cienia pretensji, że inni się w to nie angażują. Bo ja tych innych rozumiem. Jestem wśród nich.
I jak najbardziej Święta razem, rodzinnie, z choinką, kolędami, opowiadaniem ciągle tych samych historii i rozmowy na znane tematy, bo to właśnie rodzinność.
Tylko nie ma w tym być ofiar. Nie życzę sobie ofiar w moim domu i niech dobrze się wiedzie wszelkim firmom cateringowym, bo jak będzie trzeba, to będę pierwsza z zamówieniem. Po to, żeby nie męczyć nikogo z sobą na czele. Ja nie potrzebuję ochów, jak wspaniale ugotowałam, bo jak już gotuję, to robię to z dziką przyjemnością. Nie są tą okolicznością święta i świąteczne dania. Ale przynajmniej jestem szczęśliwa bez poświęcenia. Robić to, co się lubi, a nie z poczucia obowiązku. To ma być dobry czas, a nie pełen tłumionych żali i pretensji. No serio. Jeśli któregoś roku mi odpali i znowu (jak się zdarza) poczuję potrzebę zrobienia bigosu, czy jakiegoś dania z ryby, czy tony sałatki jarzynowej, to po prostu to zrobię, ale teraz nastąpi to na pewno już nie w te Święta. Generalnie gotowanie na zawołanie mnie nie cieszy.
Święta naprawdę maja płynąć z serca, jeśli te dania będą przygotowane przez innych, to nie jest to ujmą. No nie jest. Jeśli ktoś coś od siebie robi, na ten stół, to świetnie, ale jeśli nie, to nie ma to być żadnym problemem.
Szczególnie, jeśli można zamówić świetne dania świąteczne, a jeszcze do tego z produktów ekologicznych i lokalnych (tak jest, można sobie dziś wybrać nawet pochodzenie składników). Same plusy. Tym bardziej, że ciągle się o tym trąbi, że chodzi o celebrowanie spotkania, prawda? No, to bez ale. Nie dajemy sobie odebrać istoty sprawy. Ja tam nie mogę słuchać tego narzekania kobiet na przytłoczenie przygotowaniami i że mało kto pomaga i wszyscy na gotowe przychodzą. Owszem, w mojej rodzinie tak nie jest, ale ja jestem inna. I dlatego o tym piszę, bo wiem, że się wyłamuję. No cóż. No cóż. Taka czarna owca, ale jaka zadowolona z siebie, dziś jest to pewnie jakimś zgrzytem a ja mam nadzieję, że kiedyś będzie normą, że oba rozwiązania są dobre i żadne nie jest lepsze. Nie dociera do mnie argument "wszyscy tak robią". Ja nie jestem wszyscy i coraz więcej osób się cichaczem z tego wyłamuje, bo to często jeszcze "wstyd, żeby kupne jedzenie stawało na wigiljjnym stole". No nie wiem, nie wiem, a w sumie wiem - to nieprawda. Wstyd, to się męczyć na własne życzenie.
I myślę o świętach z uśmiechem, bo chociaż widzieliśmy się w weekend, to znowu się zobaczymy i bardzo mnie to cieszy.
A z magii świąt chyba po prostu wyrosłam. Kocham normalne i zdrowe relacje przez cały rok i cenię każdą możliwość spotkania. Chociaż.. wróć.
Co jest szczególne? Fragment Pisma Świętego czytany przeważnie przez M., jako starszego syna. To taki moment, gdy wiem, że wszystko jest na swoim miejscu. A ja obok niego i rodzina.
Życzę spokojnych i pełnych ciepła Świąt Bożego Narodzenia.
A dla tych, dla których nie ma wątku religijnego, to też dobrego czasu. Niech będzie slow, dla wszystkich :-)
Od wielu lat obserwuję moją najbliższą rodzinę, do których jeżdżę na wszelakie święta (nie mam własnej, więc spędzam przy tej najbliższej - myślę głównie o bracie i jego rodzinie, którzy mieszkają z moimi Rodzicami), też nie gotuję, przyjeżdżam na gotowe, co najwyżej pomagam. Moja bratowa gotuje i piecze tak dobrze, że Magda Gessler może się schować :) Dlatego też wszyscy domownicy kulają się już po Wigilii, nie wspominając o paru dniach. Po prostu smacznie, cudownie, tradycja - rewelacja... Jeśli będzie mi dane założyć własną rodzinę i przygotowywać święta żywieniowo będą albo 1/ w ilości jedzenia do zjedzenia, a nie wyrzucenia albo 2/ zastosuję Twoją metodę - "na catering" ;-) O gosh! Nie rozumiem, na nadążam za tym szałem, w którym kobiety kiedy już dotrwają do Wigilii padają na twarz ze zmęczenia i... zaczynają świętowanie. Tylko gdzie siły do tego? Ano w uszkach, pierogach, zawijanych mięsach i sernikach... Się najedzą, to power przejdzie ;) Popieram Twoją wizję świąt: dla mnie, rodziny i nich samych, a nie żarciu, błyskotkach i zaiwanianiu od Tesco do Lidla, od warzywniaka do monopolowego. Dobrze, że chociaż w internecie można spotkać podobnie myślących.
OdpowiedzUsuń