Krewetki, każdy ma swoje

Uprzedzenia. Genialna sprawa. Często mylone ze strachem. Ma je każdy, jak każdy w innej kwestii i na inną skalę. Tak jak każdy pra
wie (bo ja nie i tego się będę trzymać), szufladkuje. Nieważne. Dziś mam na tapecie uprzedzenia i jak się ich pozbywać.







Gdy miałam 14 lat zobaczyłam na talerzu w restauracji KREWETKI. Trauma. Czegoś równie paskudnego nie widziałam do tamtej pory. Nawet dobrze przygotowana ośmiornica nie odrzuciła mnie tak, jak w tamten dzień te biedne krewetki. Do dziś nie chciałam dać się namówić na ich spróbowanie. Nie było takiej opcji, miejsca, dania. Nie. Krewetki? Dziękuję. Właśnie wychodziłam. 

Aż do dziś. Mój mąż przyrządził je w taki sposób, że już zapachy w trakcie przygotowywania doprowadziły mnie do obłędu. Potem się okazało, że samych krewetek w tym daniu nie widać. Prawie. No ale nie na tyle, żeby mnie odrzuciły swoim wyglądem. Tak. W smaku są świetne. Dobrze przyrządzone i ledwo rozpoznawalne dołączą do moich ulubionych małż. Na tym z owocami morza mogę zakończyć. Kolejne uprzedzenie pokonane sposobem.

I tak miałam zawsze. Od kiedy pamiętam. Najlepszym sposobem na pokonywanie uprzedzeń jest stawienie im czoła, ALE W ODPOWIEDNI SPOSÓB. Np. pływanie. Mój ojczym próbował nauczyć mnie pływać, gdy miałam 6 lat. Wrzucił mnie do jeziora. Od tamtej pory boję się wody. Za sport ekstremalny uważam pływanie kajakiem czy rowerem wodnym. No i wybierając się na jeziora tak je właśnie traktuję. Kilka razy próbowałam się uczyć pływać i byłam uczona, ale się taki nie narodził, dzięki któremu przestaję wpadać w panikę czując wodę w nosie. Ten temat pozostaje nierozpracowany.

Inne przykłady? Poczynając od seksu i jego różnych form. Nie będę wnikać, ale do dziś Bogu dziękuję, że m(iał)am w życiu do czynienia z doskonałymi mężczyznami z talentem, wiedzą i fantazją. Bez nich pewnie sama zakopałabym się we własnych uprzedzeniach i przekonaniu, że seks to po ciemku i "na misjonarza". Późniejsze przejmowanie inicjatywy przychodziło szybciej niż myślałam.

Albo uprzedzenia do ludzi. Wyznaniowe, religijne, poglądowe. Miałam to szczęście, że jako nastolatka rok chodziłam to mieszanej klasy. Od Muzułmanów, Protestantów, Ewangelików, ateistów po kilkoro nas: katolików. To była doskonała lekcja, bo bardzo szybko nauczyłam się, że religia czy poglądy nie mówią wiele o człowieku. Można wierzyć w Boga, być praktykującym wg jakiejś religii a przy tym łajdakiem a można być niepraktykującym niczego, z jakimś własnym światopoglądem i być cudnym człowiekiem. Tego się nauczyłam jako 15 latka i całe moje szczęście. Od tamtej pory daleka jestem od szufladkowania ludzi. Znamy się na tyle, na ile się poznaliśmy i tyle w temacie. Uprzedzeń wobec ludzi pozbyłam się więc najszybciej. Zawsze najsilniej trzymam się tych związanych ze mną. Jakoś tak mi się porobiło. Ale też z dziką satysfakcją się ich pozbywam, co jest o tyle dziwne, że ja kocham mieć rację, a pozbycie się uprzedzenia jest przyznaniem, że jej nie miałam. No cóż ;)

Kolejny ulubiony przykład: prawo jazdy. Całe życie (do 30tki :) nie miałam zamiaru podchodzić do tematu, ponieważ zostałam wychowana, że prawdziwa dama daje się wozić i sama nie prowadzi samochodu (no wiem, ale tak byłam wychowana i tak to funkcjonowało. Zawsze ktoś chętnie mnie podwoził, zawoził, zabierał, tu taksówki, tam autobusy... No tak było). Aż mój mąż mnie uświadomił, że jak będę miała prawko i samochód, to nie będę od nikogo nigdy uzależniona i to mi się spodoba. Och, 2 lata walczyłam z tematem. Przed każdym egzaminem zrozpaczona dzwoniłam jeszcze po osobach zaufanych modląc się o błogosławieństwo. Jeden z rozmówców stawiał mnie zawsze do pionu "Nie martw się. I tak nie zdasz". Cholera, on chyba wiedział, że to są słowa, których mi trzeba.

Albo salsa... Pamiętam jeszcze jak dziś pierwsze zajęcia. Boże mój Ty. Wrzesień 2011. Stoję i patrzę. Próbuję załapać, o co chodzi. Po kilku krokach łapię straszną zadyszkę. Muszę zrobić przerwę. Pierwsze zajęcia, tygodnie, to była raczej ciągła przerwa. Kilka razy wychodziłam przed końcem, bo nie mogłam znieść swojej nieudolności. Ale strasznie chciałam umieć tak, jak dziewczyny chodzące od dawna, te z lepszą kondycją. Wiedziałam, że dopóki palę, to ciągle będę odpadać zanim złapię układ, bo moje płuca nie dadzą rady. Widziałam, że instruktor widzi, że ja bardzo chcę i podtrzymuje mnie na duchu i z każdymi zajęciami cieszyłam się jak dziecko z każdego postępu. Z tego, że zapamiętuję coraz więcej sekwencji, że coraz rzadziej robię przerwy. Nie raz miałam dość siebie. Odwykłam od "nieumienia". Odwykłam od wydawanych poleceń i przystosowywania się do nich. Jak instruktor w prawo, to ja w lewo, jak on przód lewa, to ja prawa i tak było długo. Do tego co rusz musiałam zrobić przerwę i się napić. Nie raz miałam dość i chciałam się poddać. Zrezygnować i zapisać się na zajęcia dla seniorów, jednak zawsze mówiłam sobie, że jeszcze spróbuję. Potem doszła do tego zumba. Doszedł sporadyczny spinning. Gdy się ma prawie 36 lat trzeba dodatkowej wiary, że wystarczy obudzić zaspałe mięśnie i odzyskać kondycję z młodości, gdy robiłam po 100 km dziennie na rowerze,  gdy parogodzinne treningi siatkówki były banałem. Moim głównym uprzedzeniem było, że może to już nie na moje lata. I na dziś wygrałam. Na ostatnich zajęciach zapamiętuję już całe układy idąc krok w krok z instruktorem i grupą. Przerwy robię nie częściej niż inni. I jestem z siebie cholernie dumna, bo też dzięki banalnym uwagom instruktora nie poddałam się na początku. I co?  35+ to może być dopiero początek przygody z salsą, zumbą i dobrą kondycją.

To samo miałam ze zdrową kuchnią. Jak chciałam zdrowo zjeść jechałam do babci, która jak nikt na świecie rozpieszczała mnie swoją kuchnią, ale nie widziałam specjalnie znaczenia w tym CO jem. Ważniejsze było, czy jest smaczne. Dopiero z rok po odejściu babci trafiłam na mojego "mentora", który pokazał mi znaczenie jedzenia. Dotarł do mnie w trakcie jednego spotkania. Chociaż nie powiedział nic, czego bym nie wiedziała, to powiedział to w taki sposób, że dotarło natychmiast. I na stałe. No lepiej późno, niż wcale.
Przekora i upór. To moje dwa drugie imiona. Dzięki nim i odpowiednim argumentom nauczyłam się w życiu i doznałam wszystkiego co najlepsze. Z dzisiejszymi doskonałymi krewetkami włącznie. I jak sobie myślę, ile jeszcze mam uprzedzeń i obaw, które czekają na odpowiedni argument, żebym się ich pozbyła... to się tylko uśmiecham, bo z tego wynika, że jeszcze kilka przeżyć przede mną. Nie tylko kulinarnych.  Czy chcę żeby się to zmieniło, czy chcę się pozbyć tych uprzedzeń? O rany. Oczywiście. Przy odpowiednim argumencie, przy odpowiedniej oprawie i motywacji koniecznie. 

Sama wiem, co to znaczy pozbawiać innych uprzedzeń, obaw. Robię to od lat. I wiem po sobie (dzięki innym) i po innych (dzięki sobie) jakie to świetne. Pozbywanie się uprzedzeń jest cudowne właśnie dlatego, że pozwala zauważyć nieskończoność rzeczy, doznań, które jeszcze, jeszcze ciągle przed nami. Bez względu na to, ile już za nami.

I to jest naprawdę doskonałe. Bo dzięki takim krewetkom, czy salsie wiem, jak bardzo jeszcze wszystko przede mną i jak kompletnie i zupełnie nie mam czasu się starzeć, bo za dużo jeszcze czeka gdzieś tam na mnie. I niech tak sobie będzie. Niech zawsze pozostanie we mnie takie przekonanie. Ono jest siłą napędową życia. Po prostu. I jak sobie myślę o tych wszystkich uprzedzeniach, które jeszcze w sobie mam. O matko. No cudnie ;)

I mam nadzieję, że zawsze znajdzie się obok ktoś, kto mnie do tego jeszcze odpowiednio zmotywuje i znajdzie argumenty odpowiednie dla mnie. To nie jest proste, ale jak się już trafi, to staję się bezwstydnie łatwa. Wystarczy klucz. Może kiedyś ktoś znajdzie ten na pływanie, albo sama znajdę na wiele rzeczy, których nie robię, bo nie... ;) To naprawdę żaden argument, ale też nieznośnie silny.
Slow life niesie w sobie szukanie nowego. Nowych smaków, doznań, myśli, wniosków. Slow life to czas na szukanie. Wszystko jest kwestią sposobu, bo na pewno nie zabraknie ciekawości i chęci poznawania tego co nowe. Oby pozbywać się przy tym uprzedzeń. W każdej jednej kategorii.

Komentarze