Empatia, czyli dlaczego pomagamy
Wiem, wiem. Od lat psychologia mówi o
tym, że pomagamy, bo robi to dobrze NAM. Owszem, dostrzegam ten aspekt i
na pewno go nie neguję, bo pomaganie robi nam dobrze i czujemy się
potem tak wspaniale, jesteśmy prawie święci i chciałoby się świecić
przykładem innym opowiadając, że się komuś pomogło i to było takie
zajebiste uczucie.
Nie mogę.
Długo przechodziłam obok tej opinii z
przytakiwaniem, bo w końcu przecież to się też zgadza, ale ciągle mi coś
nie pasowało. Ponieważ uważam nasze samopoczucie na jedną stronę
medalu, ale co ważniejsze: tę mniej istotną.
Może jestem inna, może się tak głęboko
samooszukuję, ale niestety, ja pomagam w absolutnie i długo
pierwszorzędnie po to, żeby pomóc. Dla samego faktu, że to ten drugi
człowiek czy zwierze czuje się lepiej. Ba, mąż mi co jakiś czas
przypomina, że świata nie naprawię i przesadzam z empatią, ale ja nawet
pomagając odchodzę z poczuciem tymczasowości i właściwie raczej
"chwilówki", niż pomocy. Nasze codzienne drobne gesty są pierdzieleniem a
nie pomocą, może o to chodziło psychologom? Zakres naszej pomocy jest
tak nieznaczny, że słowo pomoc jest mocnym nadużyciem. Przynajmniej wg
mnie. Przelew na hospicjum, czy dom dziecka, czy jakiekolwiek drobne
gesty pozostaną drobnymi gestami.
Czasami przychodzi do nas (na naszą
klatkę) bezdomny i zbiera jedzenie i na jedzenie. Oddaję mu wtedy
wszystkie prawie zapasy jakie mam w magazynku i czuję się cholernie
podle. Ostatnio powiedział "Pani mnie chyba lubi". Zapytałam "dlaczego
Pan tak myśli?", na co odpowiedział "bo inni to już nawet nie
otwierają". I wtedy nastąpiło coś, co tylko pogłębiło moje poczucie
podłości, mianowicie, ten człowiek bardzo ale to bardzo chciał
porozmawiać. Zobaczył mojego kota, który wyszedł zaciekawiony. Dał się
obcemu pogłaskać. Bezdomny zaczął mi opowiadać o psie, którego miał, ale
który zaginął i do dziś nie wrócił. A ja stałam przy tych drzwiach i
się uśmiechałam, czując coraz większe zniecierpliwienie. Wiedziałam, że
ten człowiek chciał porozmawiać. Chciał kontaktu. Poczułam cholerną
ochotę, żeby go zaprosić do środka, na kawę, żeby porozmawiać, ale nie
zrobiłam tego, bo nie chciałam mu dać tego, co mogłoby iść za tym. Nie
chciałam dać mu przyjaźni. Nie chciałam poświęcić mu czasu. Po paru
minutach w tym progu przeprosiłam go i uciekłam. Uciekłam do swojego
ciepłego mieszkania, kochającego męża i poukładanego świata. Zostawiłam
go za drzwiami z siatką jedzenia, drobnymi i paroma minutami rozmowy.
To się działo jakiś czas temu i powtarza
się co parę miesięcy. I niech nikt mi nie pieprzy, że pomagamy dla
własnego dobrego samopoczucia. Te drobne gesty, które nas nic nie
kosztują, które są dla nas niczym, nie niosą namiastki oddania czegoś
dla nas wartościowego, są po prostu drobnymi gestami. Żyjemy w jakimś
parszywym przekonaniu, że są takie wspaniałomyślne i poprawiają świat,
czyniąc nas jednocześnie lepszymi. Bulszit.
Najgorsze jest właśnie to, że pozwalamy
sobie na myślenie, że są one jakimś dobrem. Nie są. Są płytkim
zagłuszaniem sumienia. Patrząc temu człowiekowi w oczy zastanawiam się
zawsze, jak bardzo jesteśmy egoistami zamykając drzwi z poczuciem, że
zrobiliśmy "chociaż tyle".
Nie zrobiliśmy nic. Po prostu oddaliśmy
trochę jedzenia, które przy gorszych wiatrach i tak wylądowałoby
przeterminowane w śmietniku, a drobne które przelewamy co jakiś czas na
jakiś cel nie wystarczyłyby na porządne wyjście do restauracji. Nie
róbmy z siebie takich wspaniałomyślnych i nie bądźmy aż tak bezczelni,
żeby się lepiej czuć od tych drobnych gestów. Róbmy je, ale nie wynośmy
siebie za to na piedestał. Nie zasługujemy. To co my robimy, to nie jest
nawet altruizm.
Jak mi to uświadomiła ostatnio
przyjaciółka Agata "pomaganie innym, czy to ludziom czy zwierzętom, jest
naszym cholernym obowiązkiem a nie aktem łaski wobec nich". Dokładnie
tak jest.
Komentarze
Prześlij komentarz
Zapraszam do korzystania ze skrótu: ml76.pl