Emancypacja rodzinna

Pamiętam, że gdy miałam ok. 18 lat powiedziałam mamie, że nauczyła mnie już wszystkiego, a teraz może jedynie patrzeć, co z tego wyszło i poszłam w świat. Mamy świetną, przyjacielską relację, chociaż duża odległość nie pozwala nam się widywać częściej, niż raz w roku. Umiemy z tym żyć. Ona kiedyś też się szybko usamodzielniła. Wsparcie w rodzinie jest ważne, ale nie uznajemy życia z pępowiną przy szyi. W Polsce ten model jest nadal dość popularny. Młodzi i starsi lubią pozostawać długo pod skrzydłami rodziców. Mi osobiście lepiej pasuje model zachodni, gdzie praktycznie po maturze wylatuje się z gniazda. Potrzeba autonomii rodzi się tam bardzo wcześnie i wcześnie jest wdrażana. Pamiętam, że po powrocie do Polski nie potrafiłam poważnie traktować facetów koło trzydziestki, mieszkających nadal z rodzicami. Pseudodorosłość, na miarę podrywu na samochód ojca. Ja zaczęłam w pełni samodzielne życie mając 21 lat. Poczułam przez te lata życie bardzo mocno, ale uwielbiałam to, każdy jeden sukces i siniak jest mój własny i sama sobie na niego zarobiłam. Rodzina była i jest wsparciem, ale ja strasznie chciałam być niezależna. W pełni słowa tego znaczeniu. Udało się. Mam obity, jędrny tyłek, ale bagaż doświadczeń, lekcji, sukcesów i nauczek jest bezcenny. Bardzo cenię sobie młodziutkich ludzi, którzy potrafią po to sięgnąć.

Magiczne słowo - samodzielność. Żyjąc na zachodzie myślałam, że to normalne. Wracając do Polski przekonałam się, że to jednak wcale nie takie oczywiste. Na szczęście, jest takich ludzi sporo. Jestem z nich dumna. Nie szukają wymówek, ale działają. Szukają swojej drogi najszybciej jak to możliwe. Rozumiem to. Pamiętam własną dumę, gdy mogłam się chwalić postępami. Gdy mimo troski rodzina podziwia determinację. Pamiętam słowa mojej śp babci, gdy miałam może 18 lat i odrzuciłam oświadczyny bogatego, ale nie za bardzo w moim typie, amanta "zazdroszczę ci, że masz odwagę robić to, co sama uważasz za słuszne".
No tak. Nigdy nie byłam wygodna kosztem innych. Ślub dla pieniędzy obrażałby wg mnie nas oboje. Miałam i mam straszną potrzebę samodzielności i samowystarczalności. Moja babcia miała szczęście, bo mój dziadek jej się podobał a wiadomo, że 60 lat temu wolność wyboru nie była tak oczywista. Ba, 30 lat temu też niekoniecznie. Dulszczyzna nie jest wcale tak dalekim echem przeszłości. W dzisiejszej powszechności singli, zmian, wielu związków w życiu czy wolnych związków się o tym nie pamięta. 

Wolność wyboru partnera czy stylu życia jest naprawdę dość świeża w Polsce. Moja rodzina, na moje szczęście, nauczyła mnie samodzielności i przekory. Mimo, że dostałam mocne, konserwatywne wychowanie, pełne sztywnych reguł, to pozwolili mi też na samorealizację, na własne wybory, błędy, wyzwania. Nauczyli mnie jednak przede wszystkim odpowiedzialności za własne decyzje. Pokazali, że mają wobec mnie oczekiwania, ale szanowali, gdy się im nie podporządkowałam i wybierałam własne rozwiązania. Szanowali, nie odwracając się ode mnie. Owszem, wiele razy pokazywali swoje niezadowolenie, ale nigdy nie kazali mi wybierać my, albo twoje fanaberie. Gdy mi się powijała noga i stawałam w kropce, to zawsze mogłam na nich liczyć. Chociaż nie chciałam. Chciałam sama załatwiać własne sprawy. Jak najszybciej.
Myślę, że rodzina powinna być wsparciem, ale powinna też wiedzieć, kiedy powiedzieć "radź sobie sama". To przychodziło łatwiej mężczyznom. Oni się cudnie nie rozczulają. Kobiety mają w takich chwilach więcej troski w oczach, chociaż bez tych słów zawsze będzie się szukało wymówek, żeby zostać wiecznym dzieckiem w złym tego słowa znaczeniu. Dla kogoś takiego samodzielność skończy się na nałożeniu sobie obiadu na talerz. Fajnie, ja bym z kimś takim nie chciała być i nigdy nie chciałam. Skrajna niedojrzałość była dla mnie tak samo zniechęcająca, jak podejście faceta "moje pieniądze załatwią wszystko". Związek jest dla mnie po to, żeby z reguły dwoje ludzie połączyło siły i stworzyło team. Bez kompleksów, bez wykorzystywania się wzajemnie, na równych chociaż różnych zasadach. Układy pasożytnicze mnie nie interesowały. Ani w roli pasożyta ani żywiciela. Jeśli jestem samodzielną kobietą to za nic nie chciałam się cofać w związek z nieprzygotowanym do życia facetem, wyjętym spod skrzydeł mamy. Lepiej zostańmy przyjaciółmi. Sama nigdy nie chciałam układu "ja będę leżeć i pachnieć oraz realizować swoje pasje, a ty kochanie na to zarób". Wielu osobom to odpowiada i ok. Mi nie. 
W związku różnie się układa, ale opieranie się na kimś, np. z lenistwa jest dla mnie poza kryteriami rozważania. Nie te czasy. Chociaż wielu facetów z tego powodu cierpi, bo lubi, gdy kobieta jest od nich zależna. Gdy mogą na nią patrzeć i sobie myśleć "jest moja" i to dosłownie.  Emancypacja jest współcześnie wyrażana w swobodzie i samodzielności i poniekąd samowystarczalności. To cudowne, że możemy być z facetem, bo chcemy, bo go kochamy, ale on nie jest nam potrzebny do funkcjonowania. Doskonale damy sobie radę same. I prawdziwy facet o tym wie. To daje razem bardzo dużą dawkę erotyzmu. Jeśli ludzie są ze sobą bo chcą, a nie z zależności (czy jakichkolwiek podtekstów np. materialnych), to to będzie podniecające po końcówki nerwów i to długo. Dzieci zmieniają postać rzeczy i przetasowują zadania, ale to nadal współpraca i współudział oraz wspólne decyzje kto, co i kiedy. Mnóstwo par świetnie daje sobie z tym radę. A wiadomo, ile ludzi tyle podejść. Dopasowanie się z kimś to kwestia cholernego farta. Wiem coś o tym :-)

Wczorajszy Dzień Matki przypomniał mi, że jeśli kiedyś będę miała dziecko, to chciałabym tylko jednego [bez względu na płeć]: żeby dość szybko obudziło się w nim pragnienie, potrzeba samodzielności. Nie ważne czy w pojedynkę czy z kimś. Bardzo chcę, żeby było wolnym ptakiem, który nie chce żyć w klatce. Nieważne jakiej. Niech ma to po mnie i po mężu. Niech będzie samodzielne. Jeśli będę mieć dziecko, a będzie tzw. późne macierzyństwo, to chcę być dumna, że umie dokonywać samodzielnych wyborów, że szybko umie podejmować ryzyko własnych decyzji, prób, szukania na własną rękę. Mam w sobie dużo dzikiego zwierza i mojej mamy: dać dziecku co najlepsze i pozwolić wyjść z gniazda. Powroty, odwiedziny mają zupełnie inny smak. I nadal chce się wtulić w mamę jak za dziecięcych lat. Jakie to jest przyjemne w dorosłym, samodzielnym życiu. PS. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że kobiety w mojej rodzinie są fantastyczne. I kompletnie nieprzewidywalne. Kocham to w nich. Nie tylko ja. Ich faceci też. 

Przypomniałam sobie, że w dzieciństwie mama opowiadała mi codziennie inną bajkę. Nie pozwalałam na powtórzenie wątku, ew. na kontynuację. To musiało być trudne, a zawsze jej wychodziło, jakby cały dzień układała sobie w głowie nową opowieść na wieczór. Potem do opowieści dołączyli moi bracia. Trwało to długo. Do dziś ją za to podziwiam. Książkowe bajki czytałam nam już sama. Jestem jednak przekonana, że dzięki tym codziennie innym historiom nauczyła nas, żeby ciągle szukać czegoś nowego w życiu, że rutyna jest nudna, że codziennie można przeżyć coś innego i czekać z ciekawością, co to będzie. Dzień Matki minął. Wybudzone wspomnienia za chwilę znów przygasną. Takie dni jednak po to są, żeby je przywołać. Z największym rozczuleniem.

Komentarze

  1. pusta_butelka30 maja 2012 04:25

    To ciekawe, co piszesz o bajkach. Dało mi do myślenia, bo moja mama wspomina, że domagałam się w kółko tych samych bajek (nie wiem, ilu, ale pewnie niewielu) i w dodatku opowiedzianych słowo w słowo tak samo, co musiało być trudne, jeśli bajka była wymyślona kiedyś tam na poczekaniu. Widać od dziecka lubiłam czepiać się słówek :) I jeśli mama zastąpiła jakiś wyraz innym, to zwracałam jej uwagę, że to nie tak szło! I nici z usypiania, trza było wszystko słowo w słowo od nowa opowiadać.

    Piszę o tym dlatego, że mimo różnic we wspomnieniach z dzieciństwa właściwie podejście do życia mam bardzo podobne do Twojego. Owszem, nie lubię zbyt wielu zmian wprowadzanych na siłę, ale staram się w każdym dniu dopatrzyć czegoś nowego, wartościowego, a rutyna? Nie rozumiem tego słowa, uwielbiam urozmaicać sobie życie nowymi doświadczeniami. Wniosek z tego taki - bajki chyba nie mają na dzieci aż takiego wpływu :)

    A tak poza tym, to bardzo się cieszę, że trafiłam w końcu na ten blog. Jakiś czas temu nadrobiłam wszystkie notki od początku i jestem zachwycona, bo fajnie znaleźć kogoś, kto ma podobne podejście do życia (a nawet podobne przeżycia, jak np. robienie prawa jazdy, do którego dojrzałam w końcu po 5 latach, albo tysiąc pasji, z których ciężko którąś porządnie rozwinąć :)), zwłaszcza że jesteś ode mnie starsza i bardziej doświadczona życiowo - znalazłam więc w Tobie potwierdzenie tego, że życiowa droga, którą sobie wymarzyłam, nie jest fanaberią ani nieprzystosowaniem do dzisiejszego rozpędzonego życia.

    Dzięki temu blogowi i Twojej energii znalazłam pewność, że nie jestem odludkiem albo jakimś reliktem przeszłości :) Że mogę żyć powoli z przekonaniem, że świat na mnie zaczeka. A jeśli nie zaczeka, to już jego strata.
    Dzięki!

    PS Co tam późne macierzyństwo - nieprzekazanie genów tak kipiących zajebistością byłoby grzechem! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć butelka :-)
    Hm, dobrze, nie mam podstaw, by twierdzić, że kwestia bajek jest jakąś ogólną zasadą, dzięki której możnaby np. wpływać na wychowanie dziecka. Moja zmienność i szybkie nudzenie się po prostu już wtedy się ujawniły, a moja mama tego nie blokowała. Bardziej o to mi chodziło.
    Strasznie podoba mi się Twój komentarz. Dzięki :-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Zapraszam do korzystania ze skrótu: ml76.pl