Nie wszystko złoto...

Oryginalność jest w naszych czasach niebywale trudnym tematem. Kiedyś, jak coś powstawało, ktoś coś wykreował, wymyślił i stworzył, to było wiadomo, kto jest autorem, gdzie to powstaje i nikt nie miał dylematów, czy ma na pewno oryginał czy przypadkiem podróbkę. Od kiedy na rynek wkroczyły podróbki sztuką samą w sobie stało się kupowanie oryginałów. Oryginalnych oryginałów.

Wchodzę do sklepu po sznurowadła. Mała pasmanteria. Patrzę na wiszące na stojaku bransoletki. Muszę przyznać, że jestem zakochana w biżuterii firmy Pandora. Zakochana na amen i wiernie. Rozpoznaję prawdziwą Pandorę na metry, chociaż rzadko zdarza mi się ją widzieć. Biżuteria ta jest po prostu nietania. Ale za co szczególnie kocham Pandorę? Za możliwość samodzielnego stworzenia kompozycji z dostępnych elementów, dzięki czemu można mieć pewność, że raczej małe jest prawdopodobieństwo, że ktoś będzie miał dokładnie taką samą.

Pierścionki, bransoletki, wisiorki. Śliczne. Precyzyjne. Świat generalnie oszalał na punkcie Pandory i mnie to nie dziwi.  dzięki czemu można mieć pewność, że raczej małe jest prawdopodobieństwo, że ktoś będzie miał dokładnie taką samą.


Obiecuję sobie, że kiedyś będę taką miała. Bagatela, jedyne ponad 3.000zł :-)

Patrzę na bransoletki wiszące na stojaczku w małej pasmanterii i aż mi się serce kraja od tandety podróbki Pandory. Pani zachęca mnie do zakupu, reklamując bransoletkę jako "prawie jak Pandora". Uśmiecham się i dziękuję. Są dwie rzeczy, których nie uznaję: podróbki, obojętnie czego, od ubrań, przez perfumy, po biżuterię. Jestem przeczulona na tym punkcie. Naprawdę wolę nie mieć, niż mieć podróbkę.
Ale też kwestia oryginalności w sensie niepowtarzalności. Nigdy nie miałam ochoty mieć czegoś dokładnie takiego samego jak ktoś. Ktokolwiek. Od zawsze.

Może dlatego lubię czasami kupować ubrania markowe, ale wypatrzone w upatrzonych second handach (są małe sklepiki na uboczach miasta i nie mają nic wspólnego z dużymi sklepami, gdzie rzeczy kupuje się na wagę. Tu wbrew pozorom ceny też nie schodzą poniżej jakiegoś pułapu i nie są traktowane jak "na wagę", ale mam pewność, że rzecz jest oryginalna, no tyle że używana. Ale posiadanie pralki i dostęp do pralni chemicznych jakoś mnie pozbawia problemu).

A zdarzają się perełki naprawdę dobrych marek i w bardzo dobrym stanie. Oryginalne, przeważnie wyprodukowane w państwach Unii. Nie ma to jak kupić bluzkę Jil Sander wyprodukowaną we Włoszech. I wolę to, niż rzecz z popularnej "sieciówki" w podobnej cenie. Mam kompletnego bzika na punkcie materiałów, jakości, szczegółów. Nie chodzi nawet o fanaberię, po prostu lubię się w czymś dobrze, bardzo dobrze czuć, a do tego niezbędny jest świetny materiał i dobry krój. Dlatego albo wybieram coś z cenionych przeze mnie marek (chociaż rzadko, ale kocham zawitać do Simple czy Solara czy S.Olivera), albo z second handu.
Skrajności.
I dotyczy to też biżuterii. I może dlatego nie kupiłabym podróbki prawie Pandory czy "prawie" oryginalnej torebki LV. Czułabym się w tym prawie na pewno tandetnie. Dziwi mnie tylko, że ludziom jednak wystarczy poczucie się "jak w oryginale". No cóż. Co kto lubi. Ja na szczęście dla siebie nie lubię mieć za dużo rzeczy i nie bywam za często w sklepach odzieżowych, bo muszę się w czymś zakochać. Lubię zobaczyć rzecz i mieć do niej "wizję". Wolę kombinować z tym co mam i tylko czasami coś dodać.
Niedawno zamarzyły mi się czerwone, lakierowane szpilki, które będą świetnie wyglądać z czarną sukienką w białe groszki (w stylu lat 60', jest prześliczna, ja w niej się też tak czuję :) i czerwonym szalem. I szukaj wiatru w polu. No nic. Buty to chyba zmora prawie każdej kobiety. Jak i torebki :)
I co najważniejsze, w budowaniu własnego stylu, od wczesnej młodości, wiedziałam że najważniejsze jest wyczucie i wyłapywanie szczegółów pasujących do nas. Najgorsze, co dziewczyny sobie robią, to ślepe gonienie za modą, bez samokrytycznego odniesienia tego do siebie, przez co nie raz robią z siebie obiekt kpin, jak kobieta z dużą nadwagą na wąskiej wysokiej szpice.
We własnym stylu naprawdę powinno się łączyć dwie cechy: dobrze w czymś się czuć i wyglądać. Nie jedno z nich, chociaż, co tu dużo mówić, w zupełnie wolnym czasie sama lubię bezwstydnie luźny styl, który ma być przede wszystkim wygodny.

Wiem też na ten przykład, że moje nogi nie poczują nigdy dwóch fasonów butów: koturn i balerinek. Moje stopy i nogi wyglądają w nich groteskowo. Tak samo jak w dżinsach Levisa. Ale wiem o tym i po prostu ich unikam.

Poza tym lubię mieszać style różnych epok, lat, wyłapywać detale, które są ponadczasowe. Moc klasyki połączona z detalami współczesnymi i trendowymi (jak chociażby kolor) zawsze daje dobre rezultaty i pozostawia bezmiar możliwości łączenia. Czasami wystarczy dopełnić całość jednym szczegółem i wyglądać jak milion dolarów.

Moją osobliwą ciekawostką jest barometr: jeśli jest mi dobrze, to chce mi się bawić z własnym stylem. Jeśli nie, to mam stand-by i kompletne zobojętnienie. Od kilku miesięcy, po 3 latach przerwy wracam do tego z przyjemnością i po wnikliwszym przeanalizowaniu trendów, z półuśmiechem stwierdzam, że w modzie nie zmienia się naprawdę nic. Ciągle są to tylko nowe wariacje "na temat", ale klasyka pozostaje klasyką. I dobrze. Dzięki temu zawsze będzie można szybko wskoczyć w swój nurt.

Najważniejsze, że kwestia własnego stylu nie jest naprawdę efektem posiadania pieniędzy (co często jest kontrargumentem). Jest to największy mit. Wiele kobiet, które określam jako "posiadające własny styl" nie  wychyla się finansowo w najwyższe pułapy. A co zabawne, właśnie brak nieograniczonego źródła pieniędzy pozwala dziewczynom budować naprawdę świetne i indywidualne kompozycje. Czasami pieniądze zabijają fantazję i pozwalają po prostu ubrać się w najnowsze kreacje znanych domów mody, ale właśnie ograniczona kwota pieniędzy pozwala potraktować je jedynie jako inspirację, której efekty bywają bezcenne. Uwielbiam widzieć dziewczyny tworzące własny, indywidualny styl. I jest ich coraz więcej :)

Przeczytany kiedyś wywiad z jedną ze znanych trendseterek (i nie tylko z nią jedną) przypomniał mi, że kreatorzy mody szukają swoich inspiracji na "ulicy". Oni sami czasami tego nie ukrywają. Ale co w tym jest ważniejsze, to oni, znajdując inspirację na ulicy potrafią potem przełożyć ją często na świetny materiał i dopracowany doświadczeniem fason. Symbioza. No i uśmiechnęłam się, gdy przeczytałam, że w tym roku furorę robi warkocz i jego wariacje. Sama nosze je od liceum. W końcu wszedł oficjalnie do trendów. No i dobrze :)

Na marginesie, ciekawe, kto i czym zainspirował twórców kolekcji Pandory do stworzenia galerii nieograniczonych możliwości stworzenia własnej biżuterii... Może po prostu córeczka jednego/jednej z nich bawiąca się cukierkami zawlekanymi na sznureczek? Która dziewczynka tego nie robiła w dzieciństwie? I całkiem możliwe, że te dziecięce skojarzenie pozwoliło Pandorze wykreować światowy hit.
Może, może... :)

Natomiast to przypomniało mi czasy, gdy sama uwielbiałam łączyć różne pierścionki, które stanowiły pamiątki. Dopiero obrączka ślubna spowodowała, że przestałam. Może kiedyś do tego wrócę i niekoniecznie z Pandorą. Pandora jest dla mnie niekwestionowanym mistrzem bransoletek, a pomysł z kupowaniem poszczególnych charmsów jako pamiątek uważam za strzał w 10. I można to spokojnie potraktować jako inspirację do tworzenia takiej bransoletki z elementów zbieranych/kupionych/otrzymanych. Jako narastającą pamiątkę. Na pewno jest to świetna alternatywa dla przywożenia bibelotów z podróży.

Oby było oryginalnie. A slow life daje ku temu na pewno w pełni zielone światło, bo na co, jak na co, ale na rozwijanie własnej wyobraźni powinniśmy mieć bezmiar czasu.

Komentarze