Przekraczanie granic

Są ludzie, którzy robią na rowerze dziennie po 100km. 
Ja do nich nie należę. 
Jeszcze. 







Ostatnia sobota okazała się kolejnym wyzwaniem i pierwszy razem. Wyjeżdżając koło południa na rowerach nie objęliśmy miejsca, a jedynie kierunek. Hasło brzmiało "zobaczymy, dokąd dojedziemy".  Na wiadukcie przy urzędzie wojewódzkim M. stwierdził "jedziemy za nimi" i pojechaliśmy za jakimiś innymi rowerzystami. Przez jakiś czas trasa była mi znana (z jazdy samochodem), ale po paru minutach M. wjechał na ścieżkę, która skojarzyła mi się z Narnią. Nie wiem dlaczego. Może przez efekt "wow", bo nie wiedziałam o jej istnieniu. Ścieżka biegła przez fantastyczny park,  o którym też nie wiedziałam wcześniej. Ta część Gdańska okazała się być mi zupełnie nieznana. Potem kolejnym zaskoczeniem okazał się tunel pod łącznikiem nowej obwodnicy i Elbląskiej. Właściwie zaskoczenie i zachwyt nowością nie falowały tego dnia wielokrotnie w mojej głowie. Jedyny nieprzyjemny fragment był na trasie idącej poboczem Elbląskiej. Smród spalin, bliskość mijających samochodów, brrr, no nic. Pierwszy raz mam za sobą. 




Dojechaliśmy do jakiś dzikich plaż. A podobno już ich nie ma ;-)  Po drugiej stronie brzegu widać było wyspę Sobieszewską.

Błagałam o cień. Po ponad 2 godzinach w słońcu (tego dnia było ponad 30st) miałam dość. Dobrze, że co jak co, ale wodę (ja z miodem i cytryną oczywiście) mamy w plecakach zawsze.

Wszystko fajnie, ale gdy leżałam na tej dzikiej plaży, to droga powrotna wydawała mi się wręcz niemożliwa. Spojrzałam na endemondo: 17km. Czas nieistotny, bo nie on był celem. 17km. Byłabym z siebie dumna, ale nie miałam siły. Jeszcze wtedy. Chciałam cienia.
W pobliżu nie było nic, żadnego baru czy restauracji, żebym mogła się chwilę ochłodzić. M. zainstalował mnie na macie, pod jakiś drzewem, blisko czyjegoś ogrodu. Padłam. Właściwie leżąc chciałam tylko jednego - niczego :-)

Po kilkunastu minutach w cieniu, podjedzeniu knoppersów (które wrzuciłam do plecaka tak bez większej przyczyny, a okazały się zbawienne),  szok mi minął i ruszyliśmy z powrotem. Za 2 godziny spodziewaliśmy się gości, a to miała być tylko krótka przejażdżka. Ponosiło nas.
Droga powrotna była dla mnie kolejnym przełomem - zaczęłam w końcu operować przerzutkami. Tadam! Cudowna sprawa. Hehe.
Tym razem też bez pośpiechu, robiliśmy przerwy, spokojnie siadając nad wodą kanałów i chłonąc spokój. Fantastycznie to wyszło, chociaż tak dalece nieplanowane.
W sumie prawie 5 godzin i ponad 30km. '

Po drodze kilka razy (zadziwiająco niewiele) wydawało mi się, że już nie dam rady, nawet nic nie mówiłam, bo po co, tylko jechałam dalej, bo przypominały mi się słowa trenera, że wszystko jest w głowie i słowa M., że jak naprawdę nie będę mogła, to po prostu przestanę, przewrócę się, nie wiem, cokolwiek, co nie będzie tylko myślą. I faktycznie, jechałam dalej. Były momenty, że mówiłam sobie, że jeszcze do tamtego miejsca. I ono okazywało się pikusiem. To z kolei metody instruktorki  Magdy, dzięki której sztuczkom robimy na zajęciach po dziesiątki brzuszków czy innych ćwiczeń. Kocham to jej " to jeszcze 3", a potem "i jeszcze 10". I nieważne, że brzuch czy uda aż parzą. Wiele razy patrzyłam na M. przede mną i nie wiedząc totalnie, gdzie jestem, ważne było nie myśleć i po prostu mu ufać i jechać za nim.
To było kolejne duże wyzwanie, które przyszło samo z siebie.

I skończyło się tak fajnym sukcesem. Pierwszy raz. Kolejny pierwszy raz.
Na koniec dnia, gdy przyjechali goście, M. siedział opalony, ja bladziutka. Dopiero następnego dnia moja skóra zaskoczyła ;-) Dobrze, że od ubiegłego roku miałam balsamy po opalaniu, bo M. też potrzebował pomocy i chłodzenia.
 
A! Właśnie. Następnego dnia, chodząc po fejsie trafiłam przypadkowo na wpis Fashionelki, bo też wspomniała o spaleniu słońcem i dzięki temu nabyłam maść witaminową.  Działa cuda, bo mimo, że skóra jednak zeszła, to do dziś mam piękny brąz na ramionach i karku a także opaloną mam twarz, co u mnie  nie jest normą. Cieszę się tym jak prezentem od Słońca ;-)
Także połowa lipca przywitała mnie takim oto zaskoczeniem, które tak dobrze potwierdza maksymę, że największe bariery są w naszej głowie.

Dzięki M. za pomoc w przełamaniu kolejnej.

Co i kiedy będzie następne? Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że będzie pozytywne i będę mogła czuć się tak przyjemnie zaskoczona, jak na koniec wyżej opisanego dnia.


PS. Dzień przed tą wycieczką, dzwoniła moja mama. Wiedziała, że niedawno skończyłam brać antybiotyk. Prosiła, żebym się nie przemęczała. Wzrusza mnie jej troska, może dlatego, że zawsze będę jej małą córeczką. To była jednak dość ważna rozmowa, bo mogłam jej wyjaśnić, że mój sposób uprawiania sportów nie jest nawet lekko wyczynowy, a sam sport (czy rower, czy inne zajęcia), dają mi niesamowitą radość życia. Naprawdę po prostu czystą radość życia i cieszenie się chwilą (nawet jak cholernie bolą mięśnie). Przypomniałam jej, że jedyne, czego mnie nauczył kwietniowy wypadek - Naprawdę korzystać, gdy tylko można, bo nie wiesz, co będzie jutro. Cieszyć się chwilą, w duchu, bądź z uśmiechem cieszyć się  tym, co się właśnie przeżywa. Bez paranoi. Ale naprawdę mocno.

A ja siedzę przy tej notce o 2 w nocy i słucham Tonnego Bennetta, zerkając na M. 



Zakochanie podobno mija. Podobno...

;-)

Komentarze