3 kroki do bycia zen, czyli jak się pozbyć złości
Jestem choleryczką. Na większość czasu, gdy jestem wyluzowanym kwiatem na tafli jeziora, spokojną, zen, zrównoważoną i "ponad tym", jest czas, gdy wybucham i wychodzę z siebie, albo raczej czuję, że emocje mówią za mnie.
A niech mówią.
Tylko wiecie, problem w tym, że z niektórymi emocjami jest jak z miauczącym kotem - chodzi i miauczy i nie wiesz, czego chce, bo go nie rozumiesz. A on chodzi i miauczy, chociaż wg Ciebie wszystko ma. Widocznie nie ma, ale go nie rozumiesz. Tak jest często z okazywanymi emocjami.
Podobnie jest z wybuchami złości. Drzesz się, płaczesz, krzyczysz, a na końcu padasz wykończona i nikt nie wie, o co tak naprawdę poszło. Ty też nie. Tzn. niby wiesz, ale nie jest tak, bo gdyby tak było, to byś to załatwiła, jak człowiek.
Nie oszukujmy się, wybuchy złości, czy bierna agresja to momenty naszego niedorozwoju w wyrażaniu emocji. Mamy go prawie wszyscy. Taki lajf, taka karma, co zrobisz?
Nie, nie... nie rozczulamy się teraz nad sobą. Szukamy rozwiązań. Dziś dam 3 metody, do stosowania w różnych okolicznościach. Generalnie metody te działają też na stres, a złość też nim po prostu jest.
1.
Sport. Naprawdę, naprawdę mało co pozwala mi wyrównywać emocje jak TBC, step, salsa i inne zajęcia. Jak łapię na coś nerwa, to idę na bieżnię. Po godzinie, czy dwóch mocnego treningu nie chce mi się wkurzać. Ale wiadomo, ta metoda ma pewne wady = nie zawsze można tak sobie wstać i pójść na siłownię, czy pobiegać (co robią niektórzy).
Uwaga! Tu podsuwam rozwiązanie pośrednie - w święta wymyśliłam sobie, że zabiorę do pracy stepper. Siedzę sama w pokoju, więc jak coś mnie denerwuje (powiem tu coś mądrego - mnie zawodowo ludzie rzadko denerwują, raczej irytuje mnie przebieg sprawy. Jestem robocopem akcji, działania, a nie pitolenia o pierdołach), więc gdy czuję, że nabrzmiewam złością, wchodzę na stepper. Serio, kilkanaście kroków i już mi lepiej i zaczynam trzeźwo myśleć.
PS. Kiedyś w tym miejscu szłam na papierosa, ale przecież od ponad 2 lat nie palę. Palenie jest słabe.
2.
Zacząć obracać w kpinę, to, co właśnie zaczyna eskalować, zacząć żartować z tego. To, co jest złością, głupieje od takiej reakcji. Pewnie, że zderza się z dodatkowym wybuchem, ale to już jest wybuch ostatni. Zauważyłam, że to działa. Zarówno na mnie, jak i w moim wykonaniu na innych. UWAGA, to musi być dobrze zrobione, bo złym wykonaniem tylko doleje się oliwy do ognia. Więc z wyczuciem.
Ale działa.
PS. Nie zapominajmy, że czasami trzeba naprawdę dać emocjom wyjść i ich nie tłumić. Pójść w ustronne miejsce i się wykrzyczeć (działa krzyk w samochodzie), wykląć się za wsze czasy, napisać głupi komentarz na Pudelku (żartuję, nie dawaj mi się podpuścić, po prostu czasami czytając komentarze w takich miejscach mam wrażenie, że ludzie właśnie tak robią - szef ich wkurzył? Bach, na Pudla i wrzuca na celebrytę i życie chyba im pięknieje, bo nie wiem, po co innego mieliby to robić)
3. Metoda małżeńska, którą ostatnio opracowałam w wyniku 12 lat badań w małżeństwie.
Jakoś tak się złożyło, że ekspertem od złości w moim małżeństwie jestem ja. Well. Bywa. Mój mąż jest lepszy w innych sprawach. W każdym razie gdy wpadam w złość na niego, to nie umiałam przestać. Kończyłam z płaczem, poczuciem bycia niekochaną, nierozumianą i właśnie jak ten kot na początku notki - zamiauczana na amen i NIC z tego nie wynikało. Bo wiecie, usilne próby zmiany partnera poprzez płacz i krzyk NIE DZIAŁAJĄ. Nieprawdą jest, że trzeba być konsekwentnym i w końcu się uda. NIE W TYM przypadku. Serio. Mogę to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością po 12 latach prób. Nie zadziałało ani razu. Jedynie kończyło się tym, że ja byłam wykończona, wypłakana, emocjonalnie czułam się upodlona sama przez siebie, on miał mnie po kokardy i spał w drugim pokoju. Ta metoda jest zła. Jest jednak pewien problem - ta metoda jest mocno wgryziona w naturę. Nie tylko moją (wiem, wiem, dlatego o tym piszę). Otóż po ostatnim razie doznałam olśnienia i znalazłam metodę na to szaleństwo.
Otóż, poprosiłam M., żeby natychmiast, gdy słyszy, że zaczynam się czepiać, że wysuwam stopę, aby postawić krok w stronę czepiania się, które niewątpliwie doprowadzi do mojej sceny, gdy tylko wydobędę z ust mych pełnych chociaż jedno zdanie, które jest pretensją, wrzutą, wstępem do ciosania kołków na głowie, to on ma zrobić jedno: podejść i natychmiast mnie przytulić.
Przytulić i stłumić we mnie to coś, czego ja wcale też nie chce. Stłumić. Pogłaskać po głowie, przytulić, pocałować. Wyciszyć rozedrganie, które zaczyna rezonować we mnie.
Wyciszyć to cholerstwo.
A trochę potem porozmawiamy, albo i nie, bo w sumie mogło być w tym wiele mojej przesady, do czego potrafię się sama przed sobą przyznać.
I wiecie co? To działa. Jest to metoda najświeższa w moim życiu, ale bardzo skuteczna. Same plusy.
PS. Siła związku jest w sposobach rozwiązywania problemów, a nie uciekania od nich, bądź uległego życia z nimi.
I teraz to już Zen w slow życzę ;-)
Umówmy się, poddawanie się wszystkim emocjom bez jakiejś refleksji na przyszłość byłoby idiotyczne. Jeśli się da, to po prostu trzeba wyeliminować czynnik, który tę złość powoduje. Nastawianie się na działanie czegoś, co nam szkodzi to idiotyzm. DAJ SOBIE ZGODĘ na to, że coś cię wkurwia. Nie musisz się z tym godzić, ani z tym ciągle walczyć, ale odsuń to od siebie, zmień, usuń. Przy pierwszej okazji zmień ten stan rzeczy. SERIO. Łatwo być zen, jak się jest buddyjskim mnichem, reszta ma trochę trudniej ;-)