Chcę, o boże jak ja chcę!

Po salsie poszłam porozmawiać z trenerem na siłowni.

Zawzięłam się, żeby odbudować jeszcze skuteczniej kondycję. Salsa z R. ma tyle wspólnego z salsą tradycyjną, co ja z baletem. R. zajebiście łączy latino z tańcem nowoczesnym. To wycisk. Fantastyczny, ale wycisk. Standardowe latino, czy jakieś tam kręcenie nóżką, to przy tym lajt. A on z nami i tak robi wersję dla seniorów, jak widzę jego możliwości i osiągnięcia. No nic. R. to R. Poprzeczka gdzieś 400 lat świetlnych nad moją głową, ale w końcu od tego są mistrze i guru. OK, ale na drugi rok tego amatorskiego tańczenia oczekuję od siebie więcej.

Rozmawiałam z Michałem, czyli nowym trenerem prawie godzinę. Dobrze nam się rozmawiało, bo mówimy jednym językiem. Miłości. Do sportu. Ja jako wieczna nowicjuszka mam w sobie pasję amatora. Akurat przechodził R. i rzucił tylko z odpowiednim gestem, że wszystko to czi.  - Super, słońce. Tyle to i ja wiem, ale jak nie mam kondycji, to nie mogę...  Michał mnie pyta, czego chcę, co chcę osiągnąć. Chcę móc dłużej i ciągle mi nie wychodzi i odpadam i się poddaję. Pytania, odpowiedzi. (Znowu się potwierdza, że mam szczęście do ludzi, bo czasami słucham o dziwnych trenerach czy instruktorach, ale oni mnie omijają dużym łukiem. Ja trafiam na tych świetnych ;-)

Tr. Michał naprowadza mnie na wniosek:

Nie możesz? Na pewno? Powtórz to. Widzisz?

Kondycja jest w głowie.

Jak wszystko inne.
Kurcze. No przecież!





Rozmowa z Michałem, oświeciła mnie, że do sportu, treningów, tego, co nazywamy kondycją, odnoszą się dokładnie te same zasady, którymi kieruję się w życiu. Niby oczywiste. NIBY.

Tr. Michał fajnie porównał to do zbijania słoika, który mamy wciśnięty na głowę. Chodzi człowiek i coś powtarza, bo tak sobie wmówił i się nauczył. Doskonale o tym wiem. Od lat, pracując nad sobą uczę się właśnie pozbywania złych, błędnych poglądów, bo często to drobiazgi powodują wybudowanie potężnych murów. Niebywałe jest, jak łatwo nimi przesiąkamy. Oczywiste? Bzdura. To wcale nie jest oczywiste. Czemu? Bo wszyscy są mistrzami teorii, ale z praktyką to już bywa różnie.
Zgadzam się z M., że to trzeba ćwiczyć każdego dnia. Sprawdzać, czy wszystko jest ok i czy nie wracam do tego, od czego odchodzimy (o tym pisze też Pawlikowska i wielu innych ludzi, którzy pozbywają się np. nałogów, bo dokładnie to samo mam przy papierosach. To było naprawdę najtrudniejsze, bo wcześniej zawsze wracałam do palenia dlatego, że zapominałam, dlaczego nie chcę palić. Mija 6 miesiąc wolności). Sprawdzam każdego dnia, czy na pewno pamiętam, że nie chcę i dlaczego. To konieczne. Po tak wielu latach palenia to po prostu konieczne). I tak trzeba ze wszystkim.
M. powiedział, że ma listę myśli i celów, którą sprawdza codziennie. Codziennie. Czy się nie gubi. Czy idzie tam, dokąd chce.

Każdego jednego dnia trzeba pilnować, żeby nie wrócić do starego myślenia, starych nawyków (Właśnie! Kolejna świetna rozmowa - z T., która uświadomiła mi, że istnieją etapy pozbywania się/ zmiany nawyków i to czysta psychologia. Naprowadziła mnie na nową ścieżkę i muszę koniecznie przekopać ten wątek, bo do tej pory poruszałam się po tym bardziej intuicyjnie i w oparciu o szczątki wiedzy. Jak znajdę, to wrzucę).

Wmawiania sobie na treningach, że już "nie mogę" chcę się pozbyć teraz. Jak do wszystkiego innego. Ja tego zwrotu nie używam w innych okolicznościach. Da się. Sport jest dla mnie po prostu nadal nowy (po tak długiej przerwie) i z każdymi zajęciami budzi się we mnie ochota na więcej. Tylko żeby się nie poddawać. Złapać swój rytm i w tym. 

W każdym razie te rozmowy się idealnie zazębiają. Czuję, jak pękają we mnie kolejne blokady. Każdego dnia. Nie sztuką jest przytaknąć jednego dnia,  dorzucając "wiem" i grzecznie wrócić do starych nawyków. W końcu robi się to dla siebie.

Każda zmiana to proces.  

Zdziwiło mnie, że mam błędne wyobrażenia o swoim podejściu do własnych możliwości odnośnie sportu. W głębi serca myślałam, że w moim wieku, to już  TYLKO TYLE I TYLE mogę... i to jest pierwszy słoik, który musiałam zbić. Trochę mi goło ;-) Ale dzięki temu zbijam kolejne. Będę zbijać, bo chcę.  Bardzo bardzo chcę. Chcę zacząć to od nowa. Z nowym podejściem.

Od punktu, w którym się pogubiłam mentalnie w odniesieniu do sportu. Wtedy miałam świetne podejście. Kondycja? Nawet się nad tym nie zastanawiałam. Zapomniałam, że prawdziwe zmęczenie jest wtedy, kiedy padasz, a nie gadasz, że padniesz. Nie gadaj. Działaj. Mhm. Tak było i właściwie tak mam we wszystkich dziedzinach, zgubiłam jedynie w sporcie. No to do roboty.

Michał mi też uświadomił, jak bardzo ważne jest, żeby sobie nie wmawiać, właśnie tego, że nie mogę. Wyrzucić ten tekst ze użytku. Już samo to działa świetnie, zmienia bieg myśli. 
Dialog ze sobą:
- nie mogę już
- nie chcę już
- no ale chcę
- no to mogę
- nie chce mi się
- [niecenzuralna zjebka i rozmowa automotywująca]
- no racja. chcę 

Blokady są w głowie.
Tak. Te fizyczne też.

Najważniejszy wniosek, na jaki naprowadziła mnie rozmowa: wyrzucić"nie mogę". Jest tylko "nie chcę". A przecież chcę.

Gdy już nie możesz, to o tym nie myślisz i nie mówisz. Prawie zawsze prawda jest taka, że nie chcesz. Nie chce ci się. Przyznaj się przed sobą. Za każdym razem, gdy myślisz, mówisz, chcesz powiedzieć "nie mogę już", zamień to na "nie chcę już". Zdziwisz się, o ile trudniej oszukiwać siebie. 

To jak z chorobą. Jak sobie wmawiasz, że źle się czujesz, to ciało ci ulega, nawet jeśli jest ok. Gdy to z nim się będzie coś dziać, to samo ci wyśle sygnał. Z reguły jest odwrotnie i stosują to ci, którzy szukają wymówek w życiu. Do wszystkiego. Przerzucanie odpowiedzialności, "winy" na ciało, pogodę, innych, nastrój, cokolwiek. To jak w przysłowiu "złej baletnicy rąbek u spódnicy".

Uświadomienie sobie tego, to krok nr 1. Przestać oszukiwać siebie.

Zaczynam kolejne zmiany.
Strasznie bardzo mi się chce.

Zakodować:
Robimy to co chcemy. Zawsze.
Zawsze.

Naprawdę zawsze.
Nie ma "ale" (nie dotyczy więźniów). 

Jakoś uciekała mi podstawowa korelacja, którą stosuję przecież w życiu: Gdy słyszę lub mówię "nie mogę", to rozumiem "nie chcę". Nie wnikam nawet, bo z reguły jest mi to obojętne. Jak ktoś nie chce, to znajdzie całą listę wymówek. No przecież wiem po sobie.

W sporcie jest dokładnie tak samo (kurcze, blondynko, a czemu miałoby być inaczej? pytam siebie)
Czuję się potrójnie zmobilizowana. Nie będę ściemniać sama przed sobą. No głupio tak sobie w oczy :-)
Kolejny ważny punkt w życiu idzie w ruch. Dosłownie.

(...)

Trener Michał potwierdził wagę budowania miłości własnej. To jak spotkanie człowieka na pustyni.  Czytać o tym, to jedno, przeżywać to na żywo, to inna sprawa. Spotkać kogoś, kto to też rozumie: Ta fajniejsza i rzadsza, bo przeważnie rozmowy na ten temat się rozmywają. Ludzie nie potrafią o tym swobodnie rozmawiać. Odnosząc to do przykazania "Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego", mamy pełen obraz, jak to jest z ludźmi. Serio, serio.


Nie wiem czemu kochanie siebie jest ciągle mylone z zadufaniem w sobie, które jest słabe, ale o rany, bywają gorsze cechy i chyba lepsze to, niż skrajny brak poczucia wartości, bo narcyza można olać (on sobie dzielnie sam znajdzie klakierów, bo potrzebuje ich jak powietrza), a człowiek skrajnie zakompleksiony budzi potrzebę pomocy i trzeba się nim zająć chociaż chwilę, bo przecież jak go tak zostawić na pastwę losu? Nie da się nie pomóc mu zbudować chociaż trochę ego, żeby sobie w świecie dał radę. No ale o tym innym razem. Miłość własna jest potwornie ważna. Mnie też ktoś kiedyś jej nauczył. Wiedza wiedzą, a wdrożenie tego, to kawał  pracy. Ale warto, tylko to temat na inną notkę, bo już i tak wiele razy o tym pisałam. 

Rozumiem, że jest mnóstwo złych przykładów, ludzi zapatrzonych w siebie skrajnie narcystycznie (pomijam, że to jest też smutna sprawa, bo taka osoba wcale siebie nie kocha, wbrew pozorom). Człowiek, który kocha siebie, potrafi dostrzegać np. osiągnięcia innych, pochwalić, dodać otuchy, zdopingować, pocieszyć. To są często właśnie dobrzy trenerzy, mistrzowie, guru. Oni nie potrzebują już nic. Mogą się dzielić. Rozmowa z tr. Michałem też to potwierdziła.

Kocham siebie do tego stopnia, że nie widzę sensu podbudowywania się słabościami innych, bo to żałosne, ani też dołować cudzymi osiągnięciami, które wolę pochwalić. Stąd ta wcześniejsza notka o porównaniach, bo zawsze uważałam to za słabe. Poza sportem ;-)

(Nie mieszam w to wszystko zupełnie i świadomie życia zawodowego).

Za myśl "nie mogę" będę się chyba kłuć długopisem, aż przestanę sobie to wmawiać ;-)
To kolejny level.

Uch. No to do dzieła. Kolejna duża zmiana.

Tr. M. zapytał mnie o cel. Powiedziałam, że chcę wytrzymywać bez ciężkiej zadyszki na salsie (na przecież na Kubie chcę zatańczyć :-), wzmocnić mięśnie i swobodnie chodzić po górach. To wszystko idzie razem. R. ma rację, wiem o tym. Czi ;-)
I najważniejsze, o czym rozmawiałam z tr. M. to fakt, że chcę po prostu utrzymywać równowagę w życiu. Sport jest mi do tego potrzebny. 

I zmiana zaczyna się w głowie.
A bardzo chcę.

Sama siebie czasami nie poznaję. Fantastyczne uczucie.

Komentarze