I jak ci było?

Niedzielne, leniwe południe. Leżę myśląc o niczym.
Nagle przychodzi myśl idealna.
Tak!
Właśnie dziś i właśnie teraz. Zrobię to.

Schodzę na dół. Siadam wygodnie. Miejscami muszę coś skorygować, ale udaje się to błyskawicznie. Lata praktyki, mimo długiej przerwy, nie poszły w zapomnienie.
Siedzę. Ruszam. Niby powoli, ale tempo samo się błyskawicznie rozwija. Nawet nie wiedziałam, że aż tak za tym tęskniłam. Chwytam mocniej. Napinam z poddaniem mięśnie. Co za przyjemność, chociaż i tak trochę dziwnie. Spokojnie. Zaraz się oswoję. Chwila.

Zwalniam. Chcę się chwilę nacieszyć, że znowu na nim jestem. Tego jeszcze nie znam, chociaż przyglądałam mu się od dawna, to fakt. Błyskawicznie się jednak zaprzyjaźniamy.
No to ruchy.
Robi mi się ciepło. Dobrze, tak ma być.
Oglądam się za siebie.
Czekam.

Biorę wyzwanie i trudniejszy fragment. Patrzę przed siebie. Ruszam. Serce wali mi jak szalone. Czuję, jak spadam w dół. Nie chcę teraz  przestawać. Ogarnia mnie paniczny strach. Chyba zaraz umrę!




Jednak hamuję. Na pierwszy raz to dużo. Chcę kontrolować tempo.

Odpoczywam. Łapię oddech.
M. dochodzi do mnie z uśmiechem - i jak?
- Cudnie! - odsapuję równie uśmiechnięta - pierwsza górka zaliczona

Przypominam sobie, jak to kocham. Zaraz wrócę.
Patrzę przed siebie.
Siadam z powrotem i ruszam. Teraz się już szybko nie zatrzymam. Wiem to.

Jadę. Mijam szybko błotne dziury, przemykam wąskimi ścieżkami wyrobionymi przez innych, obok mnie płynie rzeczka. Skupiam się na nitce przede mną, ale chłonę też szum wody, zieleń w około.
Mijamy się z innymi  z uśmiechem.
Rowerzyści się do siebie uśmiechają. Serio.

Gorąco mi. Jadę uśmiechnięta, zgrzana, przestraszona i szczęśliwa. Dżizas, jak mi dobrze!

Dojeżdżam do Parku Oruńskiego. Objeżdżam go. Ale on jest mały, gdy się go objeżdża na rowerze. Fajne :-)
Wszystko niby tak samo, ale inaczej. Rower zmienia percepcję. No przecież. Cieszę się podnosząc na nogach, gdy wpadam w dziury. - Oh Yeaaaah!!! - Krzyczę wewnętrznie pędząc pod wiatr. Czuję, jak mi krew pulsuje w całym ciele. A z prawej staw. O koniec. I następny. I raz, raz, raz... Cuuuuudnie.
Jak pięknie słońce odbija się w wodzie. Ludzie leżą na trawie. Matka bawi się z dzieckiem.
Pędzę dalej.

Wracam na początek parku. Albo koniec. Zatrzymuję się. Siadam na ławce. Po turecku. Rozciągam ramiona na oparciu. Jak mi dobrze - myślę wystawiając uśmiechniętą twarz do słońca.
M. akurat do mnie dochodzi.

- zadowolona? - pyta.
- w końcu mogłeś przejść normalnym tempem, bez mojego zamulania i co? idziesz niewiele wolniej niż ja jechałam, a zrobiłam jeszcze rundę wokół parku - uśmiecham się.

Podaje mi wodę nic nie mówiąc.

To był fenomenalny pierwszy raz. Nie zauważyłam kiedy zleciały 2h.

Love rower.
W końcu, znowu! ! :-)
I ciekawostka: to spinning jest trudniejszy od jazdy na rowerze. Można go traktować jak trening "przed".
Idę planować trasy.
Tyle pierwszych razów przede mną. Cudnie.


PS. Odnośnie porównania sportu i seksu, to nadal uważam, że traktowanie ich zamiennie jest jakąś pomyłką. Jedno i drugie jest cudne, fantastyczne, męczy i daje przyjemność, ale to nadal nie nadaje się do porównania. One się świetnie uzupełniają.

Komentarze

Prześlij komentarz

Zapraszam do korzystania ze skrótu: ml76.pl