Jazz - 10 w skali Beauforta

Od powrotu z Berlina i Szczecina, gdzie radośnie poczułam wiosnę i chodziłam bez płaszcza, jestem przeziębiona, przez to marudna, co odczuwają z zasady inni. Wczoraj poprawiłam sobie samopoczucie na zajęciach latino, bo już prawie zajebiście tańczę sambę. Podoba mi się śledzenie własnego ciała w lustrach a to już znak, że coś się dzieje. Nie zmienia to faktu, że katar i ból gardła nie daje mi żyć, przez co ja nie daję żyć innym. Oczywiście imbirówka stoi w kubku termicznym Sturbacksa na moim biurku, ale przemęczyć się muszę. Ale ja nie o tym miałam...





Wszystko stało się nieważne, gdy dziś wieczorem M. powiedział przez telefon "zabieram cię na kolację do pizzerii", na co odparłam "zawsze jeszcze może być hamburger na shellu". "Hot dog"- poprawił mnie. No tak. Dziś mamy 10. rocznicę ślubu, co podkreśliło kilka dobrych dusz dzwonią w ciągu dnia z gratulacjami. 

Gdy już dotarłam do domu powitała mnie piękna, pojedyncza czerwona róża. Kocham minimalizm. Bukiety są urocze, ale pojedyncza róża zawsze będzie dla mnie szczytem tego co najlepsze. "Dwie dostaniesz za 10 lat". Pożyjemy, zobaczymy. Dla mnie 10 lat to kosmos. 10 lat z jednym człowiekiem, gdy jeszcze 11 lat temu planowałam bycie wiecznym singlem. Z kotem. Gdyby mi ktoś 11 lat temu powiedział, że w 2012 będę obchodzić 10. rocznicę ślubu, to zasugerowałabym zmianę dilera. I to szybką. 
Mamy rok 2012. Właśnie wróciłam z jednej z piękniejszych kolacji w moim życiu. Właściwie fakt, że byliśmy na niej z okazji 10. rocznicy ślubu stawia ją daleko na pierwszym miejscu nad wszelkimi dotychczasowymi romantycznymi kolacjami. 



Fantastyczne było samo miejsce. Restauracja "Malinowy Ogród" w Gdańsku Osowej (tę w Domu Muzyka poznałam wcześniej, ale nie poleciłabym jej wrogom, jedzenie było katastrofalne). Widziałam ją jakiś czas temu w tv, bo gościło u nich "Atelier smaku". Taki drobiazg zupełnie nieistotny, bo nie podnieca mnie tv lans. Po prostu sobie skojarzyłam. Restauracja faktycznie ciekawa. Jedna z niewielu w Gdańsku, która nie nadużywa nazwy "restauracja". Wybraliśmy opcję szwedzkiego bufetu. Jedzenie było po prostu pyszne. Chciałam spróbować wszystkiego, ale okazało się to dalece niemożliwe. Na dziku zakończyłam. Boże, jak ja kocham dziczyznę... Cały wieczór rozmawialiśmy o... jedzeniu. Jakby nigdy nic. Dla mnie absolutną wisienką na torcie wieczoru i miejsca był występ duetu Jazzy2. Muzyka lat 30, 40tych. Dziewczyna o fantastycznym głosie i charyzmie, starszy uroczy Pan i muzyka. Usiadłam tak, żeby się na nich skupić. Kelner uzupełniał mój kieliszek wina (które w opcji bufetu jest bez ograniczeń), M. włączył sobie film na telefonie przez moment zagłuszając wszystkich, a ja odpłynęłam z najlepszymi piosenkami w historii muzyki. Na koniec podeszłam i im podziękowałam.

Czy 10 lat coś zmienia, oznacza, powoduje jakieś podsumowania, plany? Pewnie tak. Nie dla nas. Dla nas to kolejna cyfra. Ważniejsze, właściwie jedynie ważne jest, było i będzie, co czujemy patrząc na siebie. Ja czuję się jak wiele lat temu i niezmiennie patrząc na niego myślę "cholera, albo ten, albo żaden". 
Więcej wiedzieć nie muszę.

Mój ulubiony kawałek Benneta & Lady Gagi w wykonaniu Jazzy2 będzie mi się już zawsze kojarzył z tym dniem, miejscem, winem i klimatem. I tak najważniejsze jest przed nami.





19.10.2012

Komentarze