Morskie Oko - film drogi

Rano usłyszałam "Dziś pójdziemy nad Morskie Oko". 
"Super. Podobno warto" odpowiedziałam zadowolona z uśmiechem, kończąc jajecznicę. 
I poszliśmy. 

Dojechaliśmy do Polanicy Białczańskiej. Widoki były jak dnia poprzedniego, czyli żadne, mleczna mgła momentami pozwalała zobaczyć zarys szczytów. Bywa. Ja już poczułam klima gór, chęć chodzenia, wolę poznawania, odkrywania, fotografowania, chodzenia, wymiany zdań z ludźmi, wrażeń, ale też spokojnego spaceru.
Idziemy. Oczywiście nie jedziemy dorożką, bo to dla cieniasów. Idziemy. Ja sobie robię zdjęcia, slow, chill, mgła, drzewa miejscami zniszczone przez naturę w bezlitosny sposób, widok w dół, przepaść, wypatrywanie niedźwiedzi (oj tam, wypatrywać można). Idziemy. Doszliśmy do Wodogrzmotów Mickiewicza. Piękny wodospad. Naprawdę piękny. Napatrzyłam się, to można iść dalej. 
Idę, idę. Euforia jednak ze mnie trochę schodzi. Serpentyna, zakret, zakręt, mgła, zakręt w prawo, drzewa, mgła, zakręt w lewo, drzewa, mgła, idę, nogi zaczynają mnie boleć, ale idę przecież. Idę i myślę. I to było złe. Idąc i myśląc człowiek dokopuje się do własnego JA, które na co dzień nie idzie aż tak długo. Idę. Zaczynam wątpić. Mgła. Zimno. Uda mnie pieką, stopy bolą, ludzie mijają, ledwo żyję. Klimat jak z filmów Hitchcocka. Jeszcze te wynurzające się z mgły dyliżanse. Mijające we mgle, "w pędzie". Pada. Zakręt w prawo. Przecież to jest bez sensu. Ile można tak iść? No ile?  Minęły prawie 2 godziny.
"Daleko jeszcze?"  pytam powoli zrezygnowana
"Jak będziesz marudzić, to bliżej nie będzie. Idź" słyszę
Idę. Zaczynam myśleć nad sensem życia. NIE MA. Idę i wnerwiam się coraz bardziej, ogrania mnie złość, zaczynam być wściekła. Bez sensu jest tak iść, w tej monotonnej scenerii i ciągle te zakręty, idę i zrzędzę coraz głośniej. Ludzie się za mną oglądają. Patrzę na nich wściekłym wzrokiem mówiącym "Czego?!". Nie mogę. Ta monotonia, ból ud, deszcz siąpi, końca nie widać, M. idzie przede mną i w końcu też ma dość: "Chcesz wracać?" pyta. 

Morskie Oko




"Chcę rozwodu! Mam dość. To miał być przyjemny spacer! Spacer!" przystaję. Ludzie mijający nas patrzą na mnie z rozbawieniem ("Cholera, co w tym śmiesznego!" myślę sobie). Rozwodziłam się jeszcze kilka razy, aż doszliśmy do miejsca, gdzie zaczęło się przejaśniać... zobaczyłam góry. Błyskawicznie wróciła mi nadzieja. Idziemy. Dochodzimy do miejsca, gdzie kończą trasę dorożki. Chwila przerwy. Herbata. Ciepła. Ufff, jak dobrze. "Daleko jeszcze?" pytam M, który nie chce ze mną chwilowo chyba rozmawiać. "Zobaczysz". Ja już nic nie chciałam. Moja złość przeszła w zmęczone zrezygnowanie. Już tak daleko doszliśmy, że nawet jeśli się będę czołgać, to dam radę.
Idziemy. Monotonia zakrętów jest jakby mniej monotonna. Idziemy jeszcze kawałek. M. idzie przodem. Macha na mnie ręką. Podeszłam do schroniska, podeszłam kilka kroków... 
I się popłakałam, bo na ten moment, dosłownie na kilka minut tego popołudnia, rozpogodziło się, słońce padło na szczyty jasnych gór otaczających lazurowe jezioro, nad którego taflą unosiły się chmury. Miejsce robi wrażenie otulającej nas dłoni. Poczułam się otulona tym miejscem. 
Spędziliśmy tam dłuższą chwilę. Odpoczęłam. Pochłonęłam. Ugłaskałam swoje JA, które nigdy nie szło na takim dystansie (krótkie owszem, nawet często, ale 8,5km w jedną stronę? Never. Od tego jest samochód, co dziś ze wstydem przed sobą przyznaję).  
Droga powrotna wyglądała jak wycinek z kreskówki. Szłam śpiewając, tańcząc i ciesząc się tym, co widziałam, jednocześnie obłaskawiając M. Wracając, korzystaliśmy ze skrótów drewnianymi schodami Ta monotonia zakrętów na asfalcie byłaby dla mnie w drugą stronę nie do zniesienia na tym dystansie. I tak idąc filozofowałam, że tak jest właśnie czasami w życiu. Droga do celu bywa monotonna, nudna, krajobraz nas przytłacza, wszystkiego mamy momentami dość, zostawieni sobie i własnym myślom dochodzimy do skrajności... ale IDZIEMY. 
I wszystko staje się nieważne, gdy docieramy do celu, nawet jeśli nie wiemy dokładnie, co nas na miejscu czeka, jeśli nic nie wskazuje na to, że ta droga ma jakikolwiek sens, że to nie tym razem, nie to, to warto jednak iść dalej.  Przed samym celem bywa najciężej. Gdy już ostatnią towarzyszącą myślą jest "nie mogę już", to znaczy, że jesteśmy blisko.
Zawsze można zawrócić, ale poczucie rezygnacji może być bardziej przytłaczające niż uciążliwość (przejściowa!) drogi. 
Dopóki nie osiągniemy celu, nie dojdziemy do swojego Morskiego Oka, to idźmy. Nie pozostawiajmy miejsca na gdybanie, jakie pozostaje po rezygnacji. 

Następny wyjazd obejmie już góry i szlaki właściwe. Tym razem poznałam się z Tatrami, poznałam swoje możliwości, sprawdziłam wytrzymałość (haha, no tak, nad tym będę dalej pracować, ale ostatni rok salsy, spinningu i pozostałych zajęć pozwolił mi dość do Morskiego Oka ;-), ale zrozumiałam też, że w górach zakochana jestem na amen. Taka miłość do miejsc często się nie zdarza. Mnie dopadła zupełnie. 
Zamykam oczy i widzę Giewont, czuję te powietrze, słyszę tętent kopyt góralskich koni, słyszę las. Wrócę tam.  

Komentarze

  1. Święta prawda..To idę :)
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Natthimlen. Fajnie, że do mnie też zaglądasz :-)
      Widzisz, ja od jakiegoś czasu jestem nad swoim życiowym Morskim Okiem i tak mi tu dobrze... Wiem jednak, że chcę dalej. Na Pięć Stawów. Ale do tej wyprawy się szykuję. Very slowly. Mi się nie spieszy. Plan jest. Szlak znam, dopracowuję. A ty dokąd idziesz? Pięć Stawów czy Morskie Oko? :-)

      Usuń
  2. Ojej. :) Kocham Tatry. :) Jestem jednak święcie przekonana, że to, co widziałaś w Morskim Oku to drzazga w porównaniu z lasem. Uwierz mi. :) Morskie Oko jest traską na właśnie spacerek i nie wytykając nikomu, a jedynie mówiąc o faktach- nie powinno się nawet porównywać kondycji, ktorej potrzeba na prawdziwe chodzenie po szlakach. Jedynie pragnę Cię zachęcić :) Może poza sezonem górskim fajnie iść sobie pobiegać do lasu? :) Mnie treningi doprowadziły do formy, w której WBIEGŁAM w 1,5-2g na Kasprowy Wierch, a przeciętne dobre szlaki górskie zajmują 8-9h marszu w dobrym tempie! :) Także przygotuj się na wysiłek, ale przygotuj się co ważniejsze na najpiękniejsze widoki swojego życia! Polecam chociażby Mały Kościelec, z bardziej lajtowych po prostu Czarny Staw Gąsiennicowy. :) No i całe Czerwone Wierchy! O tak, I love Tatry!
    Cieszę się, że na Ciebie trafiłam! Pozdrawiam gorąco! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cześć Dorotka,
    Mhm, ja sobie z tego zdaję sprawę, że Morskie Oko jest łatwą trasą, tzn. dla osób z kondycją, jest łatwą trasą. Nie wiem jak to się stało, że to był mój pierwszy raz w górach od dzieciństwa, ale taka jest prawda. Musiałam sprawdzić co i jak i czy w ogóle będę chciała, na ile dam radę itp. Dziś już wiem, mam kilka nowych założeń do zrealizowania, jeśli chcę zobaczyć Pięć Stawów, czy wejść na jakiś szczyt dla widoków. I to się liczy :-) Btw. Chyba wolę strome trasy. Dają jakąś różnorodność. Marsz doliną tylko mnie rozbujał. Spacer do Morskiego po prostu zmęczył. I tak będę pracować nad kondycją, bo potrzebuję jej więcej do tańca, ale góry są nową motywacją. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Na dziś podzielam Twoją miłość do Tatr. Tchnie z Twojego komentarza. Pozdrawiam ciepło :-)
    PS. Bieganie, hm, to jednak spinning.

    OdpowiedzUsuń
  4. Święte słowa.
    To idę. Czasem człap człap, czasem hop-hop, ale do przodu :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Góry to jest to :) Do budowania kondycji polecam łatwiejsze trasy niż w Tatrach, np. w Bieszczadach. Mają niesamowity klimat. Cisza, spokój, natura :) Do gór trzeba jednak podchodzić z dużym dystansem, zwłaszcza do Tatr. W zeszłym roku na jednym z najwyższych szczytów piękne widoki prawie przypłaciłem życiem. Teraz powoli i spokojnie odbudowuję formę na niżej położonych szlakach. 5 stawów to piękne miejsce z całkiem miłym schroniskiem i pobliskim wodospadem. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Wiem, wiem. Ale też nie wybrałabym się na poważniejsze trasy bez przygotowania, bo asekurację miałam akurat dobrą :-) Wychodzę też z założenia, że formę buduje się cały rok, żeby potem się nie wygłupić jak łamiący się narciarze z doskoku. Opowiedz, co się stało w Tatrach?

    OdpowiedzUsuń
  7. Zupełnie niedoświadczony w tatrzańskich wyprawach, pojechałem z kolegą na Świnicę. Warunki były słabe, chmury bardzo nisko, widoczność max 50m a ja dodatkowo miałem kontuzję palca ręki. W tym rejonie dla ułatwienia zamontowane są liczne łańcuchy i drabinki i schodząc z takiej drabinki, przytrzymując się łańcucha, poślizgnęła mi się noga i zawisłem sobie obok drabinki na łańcuchu na ścianie plecami do doliny 5 stawów. Pomogło to, że nie było prawie nic widać co pozwoliło opanować strach przed odpadnięciem z kilkusetmetrowej ściany oraz kilka osób, które mi pomogły. Miałem sporo szczęścia, kiedyś tam wrócę ale długo dochodziłem do siebie. Ta przygoda nauczyła mnie pokory w podejściu do gór.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, a to ci opowieść... Zaczytałam się. Faktycznie, mam trochę znajomych górołazów, którzy mają takie przygody na koncie. To prawda, że góry nie są rozrywką, to nie wesołe miasteczko. Kocha się je szalenie, ale bez rozsądku można przypłacić to życiem. Dobrze jednak, że nic się nie stało i że ta przygoda cię nie zniechęciła.

      Usuń
  8. Trening - wiezowiec, pare razy w gore i w dol, najlepiej z plecakiem, i odchudzenie o pare kilo. Nie trzeba ich wtedy niesc w te i we te. Co prawda dzialaja inne partie miesni, bo np. dla mnie strome schodzenie jest bardziej uciazliwe niz podchodzenie, ale to kazdy ma jak ma.
    A najbardziej najmniej poetycki opis gor, ale dziala - S.Lem 'Powrot z gwiazd' - SF, ale dasie. Mizerna objetosciowo ksiazczyna, ale jaka feeria wyobrazni! I spostrzezen o naszej cywilizacji, polecam, bo to moje top topow na liscie ulubionych lektur.
    Magia gor jest jak latanie - przezycie na granicy mistycyzmu nawet dla takiego wstretnego niedowiarka jak ja. Fajnie, ze ktos jeszcze sie zarazil. :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Zapraszam do korzystania ze skrótu: ml76.pl